poniedziałek, 21 listopada 2011

Przeprowadzka, święta, pieczone kasztany i turecki futbol.

Tak, wiem, tym razem zniknęłam na długo. Wolałabym nie prezentować w tym miejscu wyczerpujących  relacji z tego co robiłam, kiedy mnie nie było. Krótko, zwięźle i na temat: byłam zajęta, a poza tym "życie przecież po to jest, żeby pożyć, by spytać siebie - mieć, czy być" jak śpiewa Anna Maria Jopek. Niezmiennie w Turcji wychodzi na to, że bardziej "być" niż "mieć". Moja koleżanka sprzed lat wyrzucająca mi materializm przejawiający się w umiłowaniu ciuchów, kosmetyków i gadżetów elektronicznych musiałaby teraz zrobić rekonesans własnego postrzegania mojej osoby (okazuje się, że można żyć bez tuszu Max Factor 2000 kalorii, jeśli w Turcji kosztuje on w przeliczeniu na złotówki...72 złote!) :) Ale spokojnie, nadal nie mogę żyć bez ciuchów i to pewnie nie zmieni się pod żadną szerokością geograficzną.

Porobiła nam się jesień. Prawdziwa. Czyli Içmeler moim zdaniem wymarło. Ostatni dzień, kiedy widziałam grupy ludzi na ulicach był dniem narodowego święta - Cumhuriyet Bayram. Był teatr i inne atrakcje, mimo, że Erdoğan ogłosił, że nie będziemy świętować w związku z trzęsieniem ziemii w Van i śmiercią tureckich żołnierzy, którzy zginęli z rąk kurdyjskich terrorystów kilka dni przed trzęsieniem ziemii. 

Kilka tygodni temu przeprowadziliśmy się do Marmaris. Niedługo po naszej przeprowadzce zrobiło się naprawdę zimno. W dzień jest całkiem sympatycznie, taka "złota, polska jesień", czyli ok. 15-18 stopni, słońce, czasami deszcz. Wieczorem jest przeraźliwie zimno - zarówno na zewnątrz, jak i w domach, gdzie przeważnie kaloryferów nie ma. Nosimy więc już ciepłe kurtki, czapki i cały ten zimowy arsenał, z tym, że tutaj w porównaniu do Polski jest to wersja "light:". W Polsce o tej porze często już musiałam zakładać najcieplejszą zimową kurtkę jaką tylko miałam lub kożuch. Wieczorami rozgrzewamy się cynamonowo-goździkową herbatką, pieczemy kasztany (kocham!), jemy przeważnie ciepłe posiłki - temperatura swoje robi i wymusza to wręcz na nas. 



Na początku listopada mieliśmy Kurban Bayram, czyli święto ofiarowania - jedno z najważniejszych świąt muzułmańskich. Dla mnie pierwszy dzień świąt z pewnością był co najmniej niezapomniany. Pierwszy raz miałam okazję spędzić je na prawdziwej tureckiej wsi. I tu mam pewien problem z napisaniem jakiejkolwiek relacji, jako że tego dnia doznałam prawdziwego szoku kulturowego i przez kilka następnych dni próbowałam ułożyć sobie w głowie to, co przeżyłam i zobaczyłam. Zobaczyłam przede wszystkim piękne krajobrazy, poznałam naprawdę otwartych, ciepłych i tolerancyjnych ludzi (a była to mała wieś i byłam pierwszym obywatelem Rzeczpospolitej Polskiej, który postawił swoją stopę na tamtej ziemii!).  Zobaczyłam też, że żyją oni w domu, w którym meble ograniczone są do minimum, w którym siedzi się głównie na podłodze na kolorowych kilimach i dywanach. Tamtejsze kobiety nie zdają sobie sprawy z tego jak bardzo trendy wyglądają, mając na sobie kolorowe ciuchy, których desenie zestawiają niczym najodważniejsze fashionistki. A ja nie zdaję sobie sprawy z tego jaką musiałam mieć minę, kiedy uroczysty posiłek składający się z ubitej w stodole obok krowy podano na tacy na podłodze, na jednym talerzu. Co by nie powiedzieć, dom i wszystko dookoła było bardzo czyste, jedzenie pyszne, a ja zostałam przyjęta naprawdę ciepło. Dostosowałam się w pełni do wszystkich licznie zgromadzonych gości, z szacunkiem traktując tradycję i wszystkie zwyczaje. Co prawda czasem czułam się jak "blondynka u Masajów", bo to wszystko było tak inne, że musiałam naprawdę dobrze się zastanowić co ja o tym wszystkim sądzę. 

Bardzo łatwo jest krytykować. Bardzo łatwo jest patrzeć na wszystko z pozycji człowieka zachodu. Trudniej jest zastanowić się nad tym, co mamy wspólnego. Czy to aby nie Ci sami ludzie, tylko w otoczeniu innych przedmiotów? Dalej wiele z pytań, które pojawiąją się w mojej głowie, kiedy myślę o tym dniu, to pytania otwarte. Dyskutuję wciąż ze sobą i ze wszystkim co kiedykolwiek czytałam i oglądałam na temat różnic kulturowych.

Po świątecznym obiedzie wyruszyliśmy na wycieczkę w góry - grzechem wręcz nie pospacerować w takim miejscu.

Sady oliwne.

Oliwki, które są stałym elementem wszystkich posiłków w naszym domu. Nasze oliwki rosną na tych drzewach właśnie.

W oddali opuszczone domy, które oczywiście trzeba było zobaczyć z bliska...

...a nawet wejść do środka.


Taki uroczy polski akcent.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, a my odnaleźliśmy po kilku godzinach drogę do domu....

...oczom naszym ukazał się taki oto widok - wioska we mgle. Z moim aparatem i umiejętnościami fotografowania w zasadzie wydaje mi się, że musicie sobie wyobrazić, że nad wioską zawisa mgła, bo trudno ją tutaj dostrzec... ;)
(Nie robiłam zdjęć w domu na wsi, bo myślę, że byłoby to trochę nie na miejscu - w końcu nie przyjechałam tam w roli reportera.)

Dla mnie osobiście najważniejszym wydarzeniem ostatnich tygodni jest to, że zaczęłam chodzić znowu na lekcje tureckiego - tym razem grupowe.  Lekcje, jak lekcje - miałam je przez jakiś czas w Polsce, więc tutaj jest to dla mnie raczej powtórzenie, niż nauka. Ale ja tam chodzę PRZEDE WSZYTSKIM ze względów towarzyskich! :) Prawda jest taka, że nie wytrzymam już dłużej bez koleżanek, w związku z tym zapisałam się na kurs głównie z tego powodu. Proszę bardzo, śmiejcie się, ale jako osoba nade wszystko ceniąca sobie interesującą konwersację (mój tata nazywa rzecz po imieniu: "mielenie jęzorem"! :)), wierzcie mi, każdą przerwę na zajęciach wykorzystuję do maksimum, żeby poznać moje nowe koleżanki. 

Jest C. - młoda Angielka, która od 8 lat mieszka w Içmeler, ma dwójkę dzieci i męża - Turka rzecz jasna. Są dwie Belgijki: F. - na emeryturze (w Içmeler od 4 lat), E. - niewiele po 30stce - w Marmaris od 2 lat, córka, mąż Turek. I jest U. - Szwedka - na emeryturze, mieszka między Marmaris a Içmeler od 2 lat. Wspólny język mam na razie z E. - młodszą z dwóch Belgijek. Nie mogę się oczywiście doczekać, kiedy relacje wyjdą z domu naszej nauczycielki, na prywatny grunt - jednym słowem kiedy spotkamy się, żeby poplotkować :) Wszystko jest na dobrej drodze! :) E. czuje się tutaj podobnie jak ja - nieco osamotniona. Szuka sobie zajęć, chodzi na jogę itp., jednym słowem próbuje się odnaleźć. Na koleżanki - Turczynki raczej nie ma co liczyć - przynajmniej dopóki nie opanujemy tureckiego na poziomie bardzo dobrym. Póki co ja swój turecki oceniam na pomiędzy 4- a 3+.

Drugim najważniejszym wydarzeniem jest....przyjazd do Polski w drugiej połowie grudnia na całe dwa tygodnie!!!!!! :)  Nie było mnie już 8 miesięcy....aż trudno mi w to uwierzyć. Czuję, że jak przyjadę, to naprawdę będą mistrzostwa świata w mieleniu jęzorem, czyli pogaduchy do rana! :)

PS. Wczoraj w końcu zobaczyłam jedne z najważniejszych tureckich drużyn piłkarskich w akcji - Galatasaray vs Beşiktaş! ABSOLUTNIE WSZYSTKIE PUBY PEŁNE (w każdym 95% gości płci męskiej) + niesamowita atmosfera. Ja na piłce nożnej znam się mniej więcej jak na fizyce jądrowej, ale uczę się i coś niecoś zaczynam przyswajać. Atmosfera urzekająca - siedzimy sobie i kibicujemy Galatasaray, a przy stoliku obok panowie tacy nieco lepiej zbudowani i niewiele mniejsi od naszej szafy na ubrania, kibicują Beşiktaş. A. rzuca epitetami oczywiście uzasadnionymi w danej sytuacji w kierunku Beşiktaş, panowie rzucają podobnymi w kierunku Galatasaray, następnie uśmiechamy się do panów a panowie do nas i rozmawiamy jakby nigdy nic :) Powiedzcie mi, czy wyobrażacie to sobie w Warszawie???? W bonusie moje ulubione podnoszenie się z krzeseł (prawie wszyscy naraz!), wymachiwanie rękami i wykrzykiwanie przy każdej poważniejszej akcji przy bramce. No i najlepszy moim zdaniem moment meczu - kiedy większość kibiców na stadionie zdjęła koszulki (stadion w Stambule, gdzie teraz wieczorem temperatura oscyluje wokół zera!) na znak solidarności z ludźmi w Van, którzy po trzęsieniu ziemii i utracie swoich domów, marzną niewyobrażalnie mieszkając w namiotach w samym środku zimy (aktualnie pada tam śnieg). I jak tu nie lubić tureckiego futbolu? :)


PS 2. I jeszcze coś w bonusie. Miesiąc temu na koniec sezonu mieliśmy niespotykaną u nas bardzo wietrzną pogodę. Morze, które zawsze wygląda jak mazurskie jezioro w upalny dzień (czyli zero fal), nagle wyglądało prawie jak Bałtyk na co dzień  :) Kite-surferzy skorzystali.