czwartek, 15 grudnia 2011

"Drzesz się jak stare prześcieradło!"

"Drzesz się jak stare prześcieradło!" - mawiała moja babcia do każdego kto unosił głos. Ciekawe co by powiedziała, gdyby odwiedziła mnie w Turcji. 

Na początku myślałam, że to może ja jestem nadwrażliwa słuchowo, może zbyt wyczulona na melodię języka i takie tam. Ale wiem, że to nie tylko moja opinia - Turcy wyrażają swoje opinie i emocje głośniej niż Polacy (abstrahując od przypadków, kiedy to odpowiednia dawka alkoholu uwalnia w Polakach większą ekspresyjność). 

Włączam telewizor i po kilku minutach stwierdzam, że nie jestem w stanie oglądać 95% kanałów. Nie dość, że te 95% kanałów oferuje przeważnie seriale (myślicie, że "M jak miłość" jest popularne? To tylko kropla w tureckim serialowym morzu.), to w każdym z nich wszyscy krzyczą - a to wyrażając radość, a to rozpacz, a to gniew, a to oburzenie, a to żartując...Allah, Allah! Nigdy nie przepadałam za telewizją, ale tutaj mogę na palcach jednej ręki policzyć programy, które mnie nie irytują i nie podnoszą mi ciśnienia.

Pamiętam jak kiedyś oglądaliśmy z A. amerykański film dokumentalny o samobójcach skaczących z mostu Golden Gate w San Francisco. Twórcy skupili się na rozmowach z rodzinami i bliskimi ludzi, którzy zdecydowali się na ten dramatyczny krok. Jedna z rodzin siedząc na kanapie ściszonym głosem opowiadała o tym, co prawdopodobnie skłoniło ich syna do tej decyzji. Opowiadali o tym po kilku latach, które minęły od zdarzenia, więc wiadomo, że z czasem patrzymy nawet na tak tragiczne sytuacje z innej już perspektywy. Ich pies siedział na kolanach a to matki, a to ojca, kiedy głaszcząc go, spokojnie relacjonowali wydarzenia sprzed lat. Oglądam, po czym spoglądam na A. i widzę jak siedzi wpatrzony w monitor ze źrenicami rozszerzonymi zdecydowanie ponad normę. Pytam więc o co chodzi, na co on, że nie może uwierzyć w to co widzi, bo gdyby to miało miejsce w Turcji, rodzina zmarłego prawdopodobnie pół godziny zawodziłaby i w rozpaczy zanosiłaby się płaczem przed kamerą, na przemian z krzykiem rzecz jasna - wiadomo.No tak, że też na to nie wpadłam! Kiedy w polskim serialu typu "Na dobre i na złe" widzę rodzinę w szpitalu, która właśnie czeka na informację o stanie zdrowia kogoś bliskiego, zazwyczaj muzyka lub cisza tworzą cały klimat. Czasem ewentualnie kobieta płacze. Tutaj nie dość, że kobieta płacze, to jeszcze facet płacze, krzyczy i rwie włosy z głowy! W codziennych wiadomościach oprócz odpowiedniej dawki newsów o tym, co dziś zrobił premier Erdoğan, zawsze następuje prędzej czy później rwanie włosów z głowy i krzyki.

Włączam więc radio. Antena jest do....jest zepsuta, więc odbieram głównie jedną stację - TRT. Myślicie, że liczę na odprężenie kiedy je włączam? :) Nic bardziej mylnego, doskonale wiem, że nie usłyszę aksamitnego niskiego głosu typowego dla większości prezenterów w polskich stacjach radiowych, a zamiast tego piskliwy głos prezenterki zachwycającej się wszystkim dookoła zawsze w ten sam sposób: "Ne kadar güzel!!! Ne kadar güzel!" (Jak pięknie, jak pięknie!). Czekam więc aż skończy i znowu będę mogła delektować się jakimś miłym dla ucha wokalem - a dobrych wokalistów w Turcji jest akurat pod dostatkiem. Przymierzam się do napisania Wam o tym, ale to temat tak obszerny, że jeszcze nie wiem jak go ugryźć, żeby ani Was ani samej siebie nie zamęczyć dawką informacji. Generlanie tutaj muzyka obecna jest zawsze, wszędzie, o każdej porze dnia i nocy - ale to mi akurat zupełnie nie przeszkadza :)

Zdaję sobie sprawę z tego, że ostatnio trochę na Turcję narzekam i mam tego pełną świadomość. Ba, co więcej, wiem nawet skąd to się bierze. Dokonałam autodiagnozy - znajduję się na przełomie drugiej i trzeciej fazy szoku kulturowego :) Zainteresowanym (czyli prawdopodobnie tym z Was, którzy wyemigrowali lub wyemigrować zamierzają, ewentualnie trochę sobie pomieszkiwali w innym kraju z zamiarem pozostania na dłużej) polecam tekst, który przypadkiem znalazłam w sieci, kiedy miałam gorszy dzień i szukałam odpowiedzi na pytania, na które nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. A zazwyczaj na takie pytania odpowiedź znajduję....w nauce. Tekst znajdziecie tutaj.

Na koniec akcent pozytywny. To co kocham i czego jednocześnie nie znoszę u Turków to ich słynna gościnność, która czasem przybiera formy nie do zaakceptowania dla mnie (ale o tym innym razem). Mama A. kiedy usłyszała, że jadę na Boże Narodzenie do Polski, mimo, że nie wykazuje specjalnego zainteresowania samym Bożym Narodzeniem, to jednak na mój wyjazd zareagowała dość żywo: "Zaraz, zaraz, to ja jej zapakuję ser ze wsi, oliwki, oliwę z oliwek, turşu, to im da! No przecież trzeba im dać koniecznie!". Mina jej trochę zrzedła, kiedy usłyszała, że lecę trzema samolotami i w związku z przesiadkami podróż zajmie mi 12h, a limit bagażu wynosi 15 kg :) Ale była naprawdę urocza planując wysyłkę tureckich wiejskich specjałów dla mojej rodziny.

Pozdrawiam Was ciepło - bo już nie będę przesadzała, że tak zimno u nas :) A jeśli u Was zimno, choć z tego co wiem, to nie tak bardzo, polecam mój absolutny hit miesiąca, przy którym bez względu na to co akurat robię, nie jestem w stanie nie skakać:




poniedziałek, 21 listopada 2011

Przeprowadzka, święta, pieczone kasztany i turecki futbol.

Tak, wiem, tym razem zniknęłam na długo. Wolałabym nie prezentować w tym miejscu wyczerpujących  relacji z tego co robiłam, kiedy mnie nie było. Krótko, zwięźle i na temat: byłam zajęta, a poza tym "życie przecież po to jest, żeby pożyć, by spytać siebie - mieć, czy być" jak śpiewa Anna Maria Jopek. Niezmiennie w Turcji wychodzi na to, że bardziej "być" niż "mieć". Moja koleżanka sprzed lat wyrzucająca mi materializm przejawiający się w umiłowaniu ciuchów, kosmetyków i gadżetów elektronicznych musiałaby teraz zrobić rekonesans własnego postrzegania mojej osoby (okazuje się, że można żyć bez tuszu Max Factor 2000 kalorii, jeśli w Turcji kosztuje on w przeliczeniu na złotówki...72 złote!) :) Ale spokojnie, nadal nie mogę żyć bez ciuchów i to pewnie nie zmieni się pod żadną szerokością geograficzną.

Porobiła nam się jesień. Prawdziwa. Czyli Içmeler moim zdaniem wymarło. Ostatni dzień, kiedy widziałam grupy ludzi na ulicach był dniem narodowego święta - Cumhuriyet Bayram. Był teatr i inne atrakcje, mimo, że Erdoğan ogłosił, że nie będziemy świętować w związku z trzęsieniem ziemii w Van i śmiercią tureckich żołnierzy, którzy zginęli z rąk kurdyjskich terrorystów kilka dni przed trzęsieniem ziemii. 

Kilka tygodni temu przeprowadziliśmy się do Marmaris. Niedługo po naszej przeprowadzce zrobiło się naprawdę zimno. W dzień jest całkiem sympatycznie, taka "złota, polska jesień", czyli ok. 15-18 stopni, słońce, czasami deszcz. Wieczorem jest przeraźliwie zimno - zarówno na zewnątrz, jak i w domach, gdzie przeważnie kaloryferów nie ma. Nosimy więc już ciepłe kurtki, czapki i cały ten zimowy arsenał, z tym, że tutaj w porównaniu do Polski jest to wersja "light:". W Polsce o tej porze często już musiałam zakładać najcieplejszą zimową kurtkę jaką tylko miałam lub kożuch. Wieczorami rozgrzewamy się cynamonowo-goździkową herbatką, pieczemy kasztany (kocham!), jemy przeważnie ciepłe posiłki - temperatura swoje robi i wymusza to wręcz na nas. 



Na początku listopada mieliśmy Kurban Bayram, czyli święto ofiarowania - jedno z najważniejszych świąt muzułmańskich. Dla mnie pierwszy dzień świąt z pewnością był co najmniej niezapomniany. Pierwszy raz miałam okazję spędzić je na prawdziwej tureckiej wsi. I tu mam pewien problem z napisaniem jakiejkolwiek relacji, jako że tego dnia doznałam prawdziwego szoku kulturowego i przez kilka następnych dni próbowałam ułożyć sobie w głowie to, co przeżyłam i zobaczyłam. Zobaczyłam przede wszystkim piękne krajobrazy, poznałam naprawdę otwartych, ciepłych i tolerancyjnych ludzi (a była to mała wieś i byłam pierwszym obywatelem Rzeczpospolitej Polskiej, który postawił swoją stopę na tamtej ziemii!).  Zobaczyłam też, że żyją oni w domu, w którym meble ograniczone są do minimum, w którym siedzi się głównie na podłodze na kolorowych kilimach i dywanach. Tamtejsze kobiety nie zdają sobie sprawy z tego jak bardzo trendy wyglądają, mając na sobie kolorowe ciuchy, których desenie zestawiają niczym najodważniejsze fashionistki. A ja nie zdaję sobie sprawy z tego jaką musiałam mieć minę, kiedy uroczysty posiłek składający się z ubitej w stodole obok krowy podano na tacy na podłodze, na jednym talerzu. Co by nie powiedzieć, dom i wszystko dookoła było bardzo czyste, jedzenie pyszne, a ja zostałam przyjęta naprawdę ciepło. Dostosowałam się w pełni do wszystkich licznie zgromadzonych gości, z szacunkiem traktując tradycję i wszystkie zwyczaje. Co prawda czasem czułam się jak "blondynka u Masajów", bo to wszystko było tak inne, że musiałam naprawdę dobrze się zastanowić co ja o tym wszystkim sądzę. 

Bardzo łatwo jest krytykować. Bardzo łatwo jest patrzeć na wszystko z pozycji człowieka zachodu. Trudniej jest zastanowić się nad tym, co mamy wspólnego. Czy to aby nie Ci sami ludzie, tylko w otoczeniu innych przedmiotów? Dalej wiele z pytań, które pojawiąją się w mojej głowie, kiedy myślę o tym dniu, to pytania otwarte. Dyskutuję wciąż ze sobą i ze wszystkim co kiedykolwiek czytałam i oglądałam na temat różnic kulturowych.

Po świątecznym obiedzie wyruszyliśmy na wycieczkę w góry - grzechem wręcz nie pospacerować w takim miejscu.

Sady oliwne.

Oliwki, które są stałym elementem wszystkich posiłków w naszym domu. Nasze oliwki rosną na tych drzewach właśnie.

W oddali opuszczone domy, które oczywiście trzeba było zobaczyć z bliska...

...a nawet wejść do środka.


Taki uroczy polski akcent.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, a my odnaleźliśmy po kilku godzinach drogę do domu....

...oczom naszym ukazał się taki oto widok - wioska we mgle. Z moim aparatem i umiejętnościami fotografowania w zasadzie wydaje mi się, że musicie sobie wyobrazić, że nad wioską zawisa mgła, bo trudno ją tutaj dostrzec... ;)
(Nie robiłam zdjęć w domu na wsi, bo myślę, że byłoby to trochę nie na miejscu - w końcu nie przyjechałam tam w roli reportera.)

Dla mnie osobiście najważniejszym wydarzeniem ostatnich tygodni jest to, że zaczęłam chodzić znowu na lekcje tureckiego - tym razem grupowe.  Lekcje, jak lekcje - miałam je przez jakiś czas w Polsce, więc tutaj jest to dla mnie raczej powtórzenie, niż nauka. Ale ja tam chodzę PRZEDE WSZYTSKIM ze względów towarzyskich! :) Prawda jest taka, że nie wytrzymam już dłużej bez koleżanek, w związku z tym zapisałam się na kurs głównie z tego powodu. Proszę bardzo, śmiejcie się, ale jako osoba nade wszystko ceniąca sobie interesującą konwersację (mój tata nazywa rzecz po imieniu: "mielenie jęzorem"! :)), wierzcie mi, każdą przerwę na zajęciach wykorzystuję do maksimum, żeby poznać moje nowe koleżanki. 

Jest C. - młoda Angielka, która od 8 lat mieszka w Içmeler, ma dwójkę dzieci i męża - Turka rzecz jasna. Są dwie Belgijki: F. - na emeryturze (w Içmeler od 4 lat), E. - niewiele po 30stce - w Marmaris od 2 lat, córka, mąż Turek. I jest U. - Szwedka - na emeryturze, mieszka między Marmaris a Içmeler od 2 lat. Wspólny język mam na razie z E. - młodszą z dwóch Belgijek. Nie mogę się oczywiście doczekać, kiedy relacje wyjdą z domu naszej nauczycielki, na prywatny grunt - jednym słowem kiedy spotkamy się, żeby poplotkować :) Wszystko jest na dobrej drodze! :) E. czuje się tutaj podobnie jak ja - nieco osamotniona. Szuka sobie zajęć, chodzi na jogę itp., jednym słowem próbuje się odnaleźć. Na koleżanki - Turczynki raczej nie ma co liczyć - przynajmniej dopóki nie opanujemy tureckiego na poziomie bardzo dobrym. Póki co ja swój turecki oceniam na pomiędzy 4- a 3+.

Drugim najważniejszym wydarzeniem jest....przyjazd do Polski w drugiej połowie grudnia na całe dwa tygodnie!!!!!! :)  Nie było mnie już 8 miesięcy....aż trudno mi w to uwierzyć. Czuję, że jak przyjadę, to naprawdę będą mistrzostwa świata w mieleniu jęzorem, czyli pogaduchy do rana! :)

PS. Wczoraj w końcu zobaczyłam jedne z najważniejszych tureckich drużyn piłkarskich w akcji - Galatasaray vs Beşiktaş! ABSOLUTNIE WSZYSTKIE PUBY PEŁNE (w każdym 95% gości płci męskiej) + niesamowita atmosfera. Ja na piłce nożnej znam się mniej więcej jak na fizyce jądrowej, ale uczę się i coś niecoś zaczynam przyswajać. Atmosfera urzekająca - siedzimy sobie i kibicujemy Galatasaray, a przy stoliku obok panowie tacy nieco lepiej zbudowani i niewiele mniejsi od naszej szafy na ubrania, kibicują Beşiktaş. A. rzuca epitetami oczywiście uzasadnionymi w danej sytuacji w kierunku Beşiktaş, panowie rzucają podobnymi w kierunku Galatasaray, następnie uśmiechamy się do panów a panowie do nas i rozmawiamy jakby nigdy nic :) Powiedzcie mi, czy wyobrażacie to sobie w Warszawie???? W bonusie moje ulubione podnoszenie się z krzeseł (prawie wszyscy naraz!), wymachiwanie rękami i wykrzykiwanie przy każdej poważniejszej akcji przy bramce. No i najlepszy moim zdaniem moment meczu - kiedy większość kibiców na stadionie zdjęła koszulki (stadion w Stambule, gdzie teraz wieczorem temperatura oscyluje wokół zera!) na znak solidarności z ludźmi w Van, którzy po trzęsieniu ziemii i utracie swoich domów, marzną niewyobrażalnie mieszkając w namiotach w samym środku zimy (aktualnie pada tam śnieg). I jak tu nie lubić tureckiego futbolu? :)


PS 2. I jeszcze coś w bonusie. Miesiąc temu na koniec sezonu mieliśmy niespotykaną u nas bardzo wietrzną pogodę. Morze, które zawsze wygląda jak mazurskie jezioro w upalny dzień (czyli zero fal), nagle wyglądało prawie jak Bałtyk na co dzień  :) Kite-surferzy skorzystali.








 

czwartek, 22 września 2011

Z MAŁEJ chmury DUUUUŻY deszcz!


Dzisiaj wyjątkowo mało napiszę.

Jak wiecie marzyłam o deszczu. Wszyscy marzyliśmy. Do wczoraj. To co się wydarzyło wczoraj przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. A zresztą zobaczcie sami.




Na początku wyglądało to całkiem niewinnie...


Po kilku minutach zaczęło się robić....ciemno, a był to środek dnia.

Padało coraz bardziej.

Góry powoli znikają - przestają być widoczne, a my czekamy i czekamy, aż przestanie padać, grzmieć, a my pobiegniemy na plażę zobaczyć co z niej zostało....

Przyszliśmy na plażę oszacować straty...


Na początku nie wyglądało to dramatycznie...

ale dalej było już tylko gorzej...

Taka oto wyrwa z kipiącym błotem dziwnym źródełkiem powstała na środku pięknej plaży.
A to trasa małej trąby powietrznej, która przetoczyła się przez plażę...



Kiedy my wszyscy sprzątamy plażę, zza chmur powoli ukazują się góry.


A mamy co sprzątać jak widać...

Na linii horyzontu przy normalnej pogodzie widać Marmaris.
Tymczasem wczoraj....Marmaris zniknęło nam z pola widzenia.

Najwięcej zniszczeń - około 100 połamanych leżaków - było na plaży najbardziej luksusowego  nowego hotelu, z którego luksusowi turyści....wyszli pomóc obsłudze sprzątać plażę!!!

Fajnie, że turyści tak się zorganizowali, zakasali rękawy i pomagali jak mogli, choć nikt ich przecież o to nie prosił, ale...to nasza wspólna plaża!

Tymczasem gdzieś tam w oddali za chmurami widać znowu błękitne niebo.



Dzisiaj na przemian chmurzy się i znowu jest słonecznie, a temperatura nie przekracza 20 stopni, co jak na nasze normalne warunki pogodowe oznacza ZIMNO!
Właśnie wychodzę z domu, żeby zobaczyć jak to wszystko dzisiaj wygląda i czy udało się plażę doprowadzić do stanu używalności.

wtorek, 13 września 2011

Moje wielkie tureckie...urodziny :)

Po doświadczeniach związanych z ostatnią imprezą, którą jakiś czas temu robiliśmy, co opisałam kilka notek wcześniej, tym razem moim marzeniem było spędzić moje urodziny tylko i wyłącznie w towarzystwie A. On na szczęście nie protestował, choć znając turecką gościnność i wszelkie prospołeczne zachowania, obawiałam się, że czy chcę czy nie chcę imprezę zrobić muszę. Na szczęście nie musiałam :)

To moje pierwsze urodziny w Turcji. Dla mnie oczywiście ma to znaczenie, bo jestem z tego rozbabranego egoistycznego pokolenia MTV (z czasów, kiedy było to naprawdę MTV, a nie to coś, co jest teraz niby tym samym kanałem, ale nie da się tego oglądać), dla którego urodziny to wielkie halo. Przyjaciele, znajomi, torty, świeczki, tańce, prezenty, niespodzianki itp. itd. Z wiekiem trochę mi przeszło. Jak widać nie muszę już robić imprezy na 30 osób, ba, nawet nie chcę! :) Teraz, po tym jak nie było mnie w Polsce pół roku, najpiękniejszym prezentem była dla mnie 6 osobowa konferencja na skypie z przyjaciółmi.

Była też niemiła i przez nikogo nie planowana niespodzianka - H. zadzwonił do nas z wiadomością, że nasz znajomy E. miał wypadek na skuterze ze swoją dziewczyną N. Trafili prosto do szpitala. E. wyszedł z wypadku bez żadnych obrażeń, poza ogromnym stresem (kilka lat temu jego brat stracił życie jadąc na skuterze). Za to N. zostanie w szpitalu przez kilka dni (dość duże obrażenia nogi). Oczywiste było, że wieczorem jedziemy do szpitala. Czy u nas w Polsce byłoby to też takie oczywiste? To właśnie jedna z różnic, które ciągle rzucają mi się w oczy. W Polsce staramy się taktownie okazywać zainteresowanie i współczucie, ale nie wchodzić z butami, co nazywamy szanowaniem prywatności. Bo może np. ktoś kto przeszedł wypadek, serię zabiegów, stres, może wcale nie życzyć sobie wizyt kogoś dalszego niż rodziny. Tutaj największym nietaktem byłoby nie przyjść z wizytą. Kiedy ojciec A. wyszedł ze szpitala po operacji, następnego dnia przez dom rodziców A. przewijały się dosłownie wycieczki krajoznawcze. Kiedy E. jakiś czas temu pokłócił się na śmierć i życie ze swoją matką, wszyscy razem z nim omawiali temat rozkładając go wspólnie na czynniki pierwsze. Ja subtelnie starałam się okazywać zainteresowanie, nie pytając jednak o intymne szczegóły ich kłótni. Jednak E. ewidentnie czekał na tego typu pytania z mojej strony, gotów opowiedzieć mi historię całego rodu! :)

Późnym wieczorem, po wyjściu ze szpitala myślałam, że jednak w sytuacji jaka niespodziewanie zaistniała, celebrowanie moich urodzin odłożymy nieco w czasie. I tu byłabym zapomniała o słynnym tureckim romantyźmie! A. zabrał mnie na spacer po porcie w Marmaris, który zakończył się w restauracji na romantycznej kolacji. Nie bez powodu o tym piszę. Otóż nawet w najbardziej elegenckiej restauracji nad brzegiem morza z międzynarodową klientelą kilka rzeczy może co najmniej zadziwić. Przed wejściem niezwykle elegancki mężczyzna w pięknej koszuli (nie jakiejś tam z bazaru za 10 lirów) zachwala wspaniałości lokalu i zaprasza do środka. Zarówno na poziomie werbalnym, jak i niewerbalnym radzi sobie wyśmienicie. I ta mowa ciała w stylu co najmniej prezentera prowadzącego galę Oskarów! Jakieś było moje zdziwienie, gdy ów James Dean pokazując nam gablotę ze świeżymi rybami i ośmiornicą, nagle otworzył ją i wziął W SWOJE ELEGENCKIE DŁONIE rybę wybraną przeze mnie i rybę wybraną przez A. i iście królewskim gestem położył je na wielki talerz, który powędrował do kucharza (!!!!!). Zrobił to rzecz jasna bez żadnych rękawiczek. Gołą ręką.

W restauracji cudny widok na port, na inne restauracje, eleganccy kelnerzy. Pojawiają się ryby. I tu proszę, pouczcie mnie, jeśli o czymś nie wiem, naprawdę będę wdzięczna. Otóż kelner zwraca się do mnie z pytaniem: czy otworzyć pani rybę? Na co ja robię oczy mniej więcej takie jak moja ryba i pytam: słucham? Na co kelner: czy otworzyć pani rybę? Kiwam tylko głową, że poproszę i widzę jak kelner bierze mój talerz na bok i stosuje kilka tajemniczych i super profesjonalnych cięć na mojej rybie, następnie ruchem szybkim jak błyskawica usuwa ości i nie naruszając kształtu ryby podaje mi ją ponownie gotową do spożycia :) No proszę, co za niespodzianka.

Pora deseru była bardzo miłym zaskoczeniem - w całej restauracji nagle zgasło światło i trzech kelnerów z małym torcikiem z palącymi się zimnymi ogniami odśpiewało mi uroczyste Happy Birthday. Kiedy postawili torcik na stole, pochyliłam się nad nim z lekkim niedowierzaniem - czekoladowy torcik przystrojony był.....PIETRUSZKĄ! :) To dopiero fantazja!


Kiedy podniosłam wzrok, A. wysunął spod stołu małe pudełeczko z prezentem - wymarzonym przeze mnie naszyjnikiem z moim imieniem w stylu Carrie Bradshaw (to właśnie mam na myśli nazywając moje pokolenie pokoleniem MTV :)). Następnie wstał, podszedł do mnie i założył mi naszyjnik na szyję. Tak, było to bardzo romantyczne.  Tak, wszyscy na nas patrzyli.  I tak - romantyzm Turków jest jak baklava dla Polaków - przesłodzony :) Ale nawet jeśli przesłodzony, to przynajmniej jest i to się chwali!

Po deserze zostaliśmy już tylko z dwiema szklaneczkami rakı i kelnerem....sprzątającym okruszki z naszego stolika małym, przenośnym....ODKURZACZEM SAMOCHODOWYM!!!!! No tak, przecież musimy mieć elegancki, biały obrus, to się przecież rozumie samo przez się :)


Dobrze schłodzona rakı to najlepszy według Turków dodatek do ryby - zgadzam się w pełni!

Mój ukochany chleb czosnkowy - jeśli o mnie chodzi, to spokojnie mógłby mi on wystarczyć za danie główne, tylko ewentualnie ok/3 sztuki i ja jestem już w 7 niebie :)

Widok z tarasu naszej restauracji
PS. Bardzo, bardzo dziękuję wszystkim za życzenia. Nie jestem w stanie opisać tego jak miło mi było dostać tyle fajnych, ciepłych życzeń i miłych słów :) Urodziny to chyba jednak najfajniejszy dzień w roku! :)

czwartek, 1 września 2011

Jak przeżyć w Turcji miesiąc bez internetu - czyli mój własny Ramadan.

Dokładnie miesiąc temu mój ulubiony sąsiad z góry, który oburzał się na moje śpiewanie (ja do dziś utrzymuję, że nie ma mowy, żebym to ja go owym śpiewaniem budziła, a nie muzyka płynąca z 4 wielkich kolumn z sąsiedniego pensjonatu) powiedział, że się wyprowadza i niniejszym przestaje być naszym "dostawcą" internetu. No to klops. Zważając na to, że z końcem sezonu raczej się przeprowadzimy, nie było sensu załatwiać stacjonarnego internetu. W Turcji jest oczywiście i na to rada. W sklepach komputerowych można zakupić specjalną antenę wyszukującą sieci bezprzewodowe w promieniu minimum kilku kilometrów, a niektóre z nich są....niezabezpieczone. I tak oto płacisz za antenę jednorazowo niecałe 100 TL (niecałe 200 zł) i szukasz (z całym szacunkiem) frajera, który nie zabezpieczył swojej sieci hasłem. Okazało się jednak, że wprowadził się nowy sąsiad, który chętnie dzieli się z nami swoją siecią bez żadnych anten (za odpowiednią opłatą rzecz jasna, wiadomo).

Braku internetu nie odczułam tak mocno, jak się tego spodziewałam, bo sierpień był dla nas miesiącem wizyt - przyjechała M., a potem mój brat, miesiącem różnego rodzaju życiowych perturbacji, miesiącem kryzysu związanego z pracą A. bez ani jednego wolnego dnia od maja (choć w końcu dostał 2 dni urlopu!!!) i różnych przedziwnych przygód i sytuacji. Wreszcie w sierpniu w Turcji obchodzony był Ramadan. W İçmeler nie widziałam ANI JEDNEJ osoby przestrzegającej postu. Owszem, życzenia i słodycze rozdawane na początku i na końcu Ramadanu jak najbardziej. Iftar, czyli kolacja po całodziennym poście - jak najbardziej - szkoda tylko, że nie po całodziennym poście ;) No ale jak mi wszyscy tłumaczą: post postem, ale pracować w temperaturze ponad 40 stopni przez 12h trzeba - i to jest argument nie do przebicia.

Cappy jednak podąża za klientem :)
W sierpniu zobaczyłam u nas coś, co nazwałam Festiwalem Pralki i co mnie zarówno formą, jak i treścią rozłożyło na części pierwsze. Pewnego wieczoru wracając z zakupów zobaczyliśmy przy naszym markecie małą scenę z dość nietypową dekoracją - reklamami sprzętów AGD. Na scenie prowadzący zapraszał do prezentowania swoich talentów - wokalnych bądź tanecznych. Do wygrania był chyba mikser i mały ekspres do kawy. W Polsce zapewne taki prowadzący musiałby włożyć sporo wysiłku w przekonanie choć jednej osoby do wejścia na scenę. Tutaj wszyscy prawie się zabijali o to kto na nią wskoczy! Nie sądziłam, że İçmeler jest taką kopalnią nieodkrytych talentów! :) Nagłośnienie było fatalne, więc pod tym względem "tancerze" mieli przewagę. Wokalistów często zjadała trema, mylili słowa, ale nikt z tego tragedii nie robił, zawsze dostawali gromkie brawa. Tancerze czasem mylili taniec z wymachiwaniem wszystkimi kończynami w jak najszybszym tempie. Ale zdarzył się i kompozytor - amator, który zaśpiewał a capella swój własny utwór. Zdarzył się też chłopak, który tańczył naprawdę oryginalnie i fajnie...bardzo szeroko rozumiany freestyle :) Zdarzyła się też dziewczyna ze świetnymi warunkami wokalnymi, która niestety pomyliła w piosence wszystko co się dało....Generalnie przez dobre pół godziny nie mogłam się ruszyć z miejsca obserwując to przedziwne widowisko. Czego to Turcy nie wymyślą :)
 

Wokalistka z panem prowadzącym :)

Tancerz - jak widać daje z siebie wszystko :)

W sierpniu nasiliły się również ataki kurdyjskich terrorystów, co i nas niestety dosięgnęło. 3 dni temu w Marmaris znaleziono 3 bomby - na szczęście nic nikomu się nie stało. Tego samego dnia policja przyjechała też na naszą plażę i dyskretnie poinformowała A., że otrzymali telefon o tym, że na tej plaży ktoś podłożył bombę. A. z właściwym sobie wdziękiem postanowił mnie o tym poinformować wieczorem przy kolacji....żebym się nie denerwowała....Zadziwiające jest to, że zagrożenie nie minęło, policja cały czas kręci się koło naszej plaży, wieczorami przeszukują ją, ale o żadnej ewakuacji turystów, zamknięciu plaży NIKT w ogóle nie mówi (!!!!).

Taki to był sierpień - pełen wrażeń. I niefajnych i fajnych. Znam osoby, które takie "rewelacje" jak np. bomby przyprawiają o stan przedzawałowy, ale znam też i takie - np. mój brat, którzy od razu synchronizują się z Turkami i w lot pojmują jak należy czasem patrzeć na to, co się tutaj dzieje - "boşver", czyli "luz". Czas to pojęcie względne, nie spieszymy się nigdzie, a bomba - no cóż, nie dajmy się zwariować, jak przyjdzie nam tak umrzeć, to trudno, "kader" (przeznaczenie) ;)

PS. 1 W końcu nauczyłam się grać w tavlę!!! Allah Allah! :)

PS. 2 Korzystając z bankomatu, który tutaj jest też jednocześnie wpłatomatem musiałam, po prostu musiałam zrobić to zdjęcie....

A teraz proszę wyobraźcie sobie pana lub panią, którzy próbują włożyć do wpłatomatu pieniądze w kopercie lub przewiązane gumką... Skoro pojawiły się takie tabliczki na bankomatach, oznacza to, że była taka potrzeba.

niedziela, 31 lipca 2011

Dedikodu - czyli ploteczki i sensacje :)

Wczorajszej nocy o godzinie 4.00 obudziły mnie niecodzienne odgłosy. Brzmiało to mniej więcej jakby piętro wyżej nad naszym mieszkaniem ktoś kogoś zabijał, rzucając się przy tym na wszystkie ściany i przy okazji rzucając również o nie wszystkimi meblami. Słyszałam co najmniej dwa głosy męskie i jeden kobiecy i sądząc po tym jak wyrafinowanych küfür (przekleństw) używali....no to sprawa była poważna. A. spał kamiennym snem i chyba nawet trzęsienie ziemii nie byłoby go w stanie obudzić (zresztą kiedyś przyznał, że nawet trzęsienia ziemii, które mają miejsce tutaj kilka razy w roku, nie obudziły go!!!). Przyznam, że w związku z tym, że mieszkamy na parterze zaczynałam mieć lekkie obawy, ale za pół godziny przyjechała policja, towarzystwo nieco się uspokoiło, a ja zasnęłam wsłuchana w szumy policyjnych krótkofalówek.

Kiedy zasiedliśmy wczoraj na balkonie do kolacji, ni stąd ni zowąt pojawiła się obok niego G. - właścicielka naszego domu (ona sama mieszka w zupełnie innej części Içmeler). Zgodnie z tureckimi zwyczajami i z turecką gościnnością A. natychmiast zaprosił ją do stołu. No i się zaczęło. Bo nie żeby ona plotkowała, ale ci dwaj co mieszkają pod dwójką to przyjechali na tydzień i cały czas tylko w basenie siedzą, nad morze nie pójdą, tylko z tymi dwiema Angielkami, co to są na dwa tygodnie moczą się całymi dniami w basenie...No ale w nocy to dopiero się działo! Bo do niej jako właścicielki policja też zadzwoniła. No po prostu jakaś para zakochanych ok. 4.00 w nocy przyszła sobie nad nasz basen i się całowała! No i temu, co to mieszka w apartamencie obok to się nie spodobało, że takie rzeczy u sąsiadów się dzieją (BŁAGAM! NIECH KTOŚ MNIE USZCZYPNIE! CZY WYOBRAŻACIE SOBIE, ŻE PAN, KTÓRY MIESZKA W APARTAMENCIE U SĄSIADÓW ZA PŁOTEM, ZA WYSOKIM PŁOTEM!!!, ZAGLĄDAŁ PRZEZ TEN PŁOT O 4.00 RANO I NIE SPODOBAŁ MU SIĘ WIDOK PARY CAŁUJĄCEJ SIĘ NAD SĄSIEDNIM BASENEM, KTÓRY TO WIDOK URAZIŁ JEGO UCZUCIA RELIGIJNE!!!!!ALLLAHIM, ALLAHIM!!!!). Tak się zdenerwował, że zaczął wykrzykiwać do naszego sąsiada z góry spod 4-ki, który widocznie przez okno wyglądał, że jak on może na takie rzeczy patrzeć i na takie rzeczy pozwalać na swoim podwórku. Pech chciał, że sąsiad spod 4-ki też religijny i wcześniej pary nie zauważył, bo by przepędził na pewno! Ooo, na pewno by przepędził! Ale lepiej późno niż wcale, więc zakasał rękawy i gotów porachować wszystkie kości gościowi znad basenu obcałowującemu dziewczynę, gdyby na przeszkodzie nie stanęła mu żona, która kategorycznie mu zabroniła wyjść z domu! :) Skąd więc hałasy na górze, tłuczenie meblami, garnkami i czym popadnie o 4.00 nad ranem? To tylko taka mała sprzeczka małżeńska, "normal":D Allah, Allah! :)

Zza tego płota sąsiad o 4.00 w nocy dojrzał zbrodniarzy :)
Tego samego dnia poszłam na plażę. Widać tego dnia coś wisiało w powietrzu, bo ledwie zdążyłam usiąść, po 10 minutach byłam znowu świadkiem awantury. Standardowa awantura rozpoczyna się na plaży zazwyczaj z powodu podbierania sobie klientów. Plaża jest tutaj jednym z najlepszych źródeł zarobku i o pracę na niej, o wynajmowanie jej, o sprzedawanie turystom leżaków i napoi większość Turków jest gotowa walczyć jak lew (zimą toczy się zażarta walka psychologiczna o to, kto będzie który kawałek wynajmował, przy czym elementami tej walki są zastraszanie, listy z pogróżkami, pogróżki z bronią, zawieranie układów i układzików itp.). Poszło więc jak zwykle o to samo - o podebranie klientów. Ostatecznym katalizatorem jest jednak zawsze jakiekolwiek złe słowo o matce "przeciwnika". O, co to to nie! Żaden szanujący się Turek nie da powiedzieć złego słowa o matce! Zazwyczaj wtedy od razu pada pierwszy cios. Reszta wygląda zawsze tak samo i dość mocno zabawnie, jako, że w ciągu sekundy zbiegają się dwie grupy facetów - jedni trzymają z całych sił za ramiona jednego z "kogutów", drudzy drugiego, a między nimi staje ktoś, kto rozkłada ręce na boki i odpycha ich obu od siebie jednocześnie - przysięgam, brakuje mu tylko gwizdka sędziego! :)  Wszyscy przy tym krzyczą tak głośno, że turyści stają na równe nogi i obserwują z otwartymi ustami cały ten cyrk. Niektórzy, tak jak ja, którzy byli już nie raz świadkiem takiej sceny, siedzą, patrzą i po prostu śmieją się sami do siebie :) Na koniec grupy rozdzielają się i jedna uspokaja jednego delikwenta, a druga drugiego. Najczęściej jeszcze tego samego dnia, najpóźniej następnego, panowie znowu rozmawiają ze sobą, żartują i przytulają się, nazywając nawzajem najlepszymi przyjaciółmi.

Nie ma to jak zdrowe rozładowanie emocji :)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Kurdish.

Historia konfliktu turecko-kurdyjskiego jest długa, skomplikowana i nie sądzę, żeby kiedykolwiek dane mi było ją w pełni zrozumieć. Mimo tego, że zarówno prawa Kurdów w Turcji z biegiem czasu zmieniają się na lepsze, to jednak konflikt jest nadal żywy i namacalny nawet dla młodego, dwudziestokilkuletniego pokolenia. Bo to oni właśnie - dwudziestokilkuletni młodzi mężczyźni idą na 15 miesięcy do wojska, gdzie spotykają się nierzadko oko w oko ze śmiercią. Prawie każdy Turek z którym rozmawiałam o wojsku ma niestety przynajmniej jedno wspomnienie związane z wymianą ognia z terrorystami, w wyniku której zmarła przynajmniej jedna osoba. Nierzadko są to opowieści mrożące krew w żyłach. 

Kurdowie żyją dookoła nas i z nami - wszędzie, w całej Turcji. O ile dla mnie - osoby zupełnie w konflikt niezaangażowanej - nie ma to zupełnie żadnego znaczenia, o tyle Turcy często zdecydowanie podkreślają ten podział często wypowiadając się raczej mało pochlebnie o Kurdach. W moim Içmeler, do którego na każdy letni sezon przybywa wielu Kurdów (w celach zarobkowych) i wielu też tu mieszka na stałe, w sposób naturalny utworzyła się tzw. "grupa wsparcia". W praktyce wygląda to tak, że trochę tak jak społeczność żydowska w różnych krajach, tutaj Kurdowie wspierają się, robią razem interesy, zatrudniając tylko podwykonawców pochodzenia kurdyjskiego. Oczywiście Turków doprowadza to do szału do tego stopnia, że nie raz już usłyszałam od znajomych, że do tej restauracji to nie idziemy, bo nie będziemy pakować naszych pieniędzy do kurdyjskich kieszeni. Prawda jest też taka, że Kurdowie przyjeżdżający tutaj ze wschodu pracują bardzo ciężko całe dnie i noce, zanim się czedokolwiek dorobią. I oni z kolei z zazdrością patrzą na rdzennych mieszkańców Icmeler, którzy żyją z wybudowanych 20 lat temu i wynajmowanych teraz turystom apartamentów.

Osobiście znam wielu Kurdów i na co dzień w ogóle nie myślę o tym, czy ktoś z kim rozmawiam jest Kurdem czy nie, bo dla mnie nie ma to większego znaczenia. Jeden z najbliższych przyjaciół A. jest Kurdem (przy czym co ciekawe A. tak jak reszta deklaruje niechęć do Kurdów). H. pochodzi z Hasankeyf - niezwykłego miasta wykutego w skale, położonego na południowym wschodzie Turcji nad rzeką Tygrys, którego odwiedzenie jest jednym z moich największych marzeń. H. od lat mieszka w Marmaris, gdzie jest znanym krawcem (jeśli siedzicie w restauracji w Marmaris lub Içmeler na pięknej poduszce z falbanką, możecie być prawie pewni, że została uszyta własnoręcznie przez H.).
H. ma 11 rodzeństwa (!!!!!), a ojciec H. ma dwie żony - żeby była jasność: według tureckiego prawa wielożeństwo jest nielegalne (jednak na wchodzie w kurdyjskich rodzinach często mężczyźni niespecjalnie się tym przejmują...). Dla mnie historia rodziny H. jest niewyobrażalna i niepojęta, dla niego....cóż, całkiem normalna. Tak się po prostu życie ułożyło, że po tym jak mama H. urodziła 6 dzieci (rodzice "próbowali" do skutku, aż urodzi się chłopiec), ojciec przyprowadził do domu drugą kobietę i poinformował, że z nią też chce być. Druga kobieta niniejszym wprowadziła się do domu i z nią miał również 6 dzieci. Zaznaczam, że przez dłuższy czas wszyscy mieszkali razem - jedna żona miała jeden pokój, druga drugi. Zważając na liczbę osób w domu (łącznie 15!!!) niełatwo było zasiąść przy jednym stole rodzinnym :)

H. jest jednym z moich ulubionych znajomych A. Jest to jedna z tych osób, o których mówi się, że mają serce na dłoni. Jego nigdy nie prosi się o pomoc - on już pomaga zanim jeszcze ktokolwiek zorientuje się, że potrzebuje pomocy. H. w kontaktach z dziewczynami daleki jest od tandetnych podrywów, kobiety traktuje z szacunkiem i do spraw sercowych podchodzi taktownie i subtelnie. Oczywiście kobiety w rodzinie H. są zakryte - chusta na głowie, długa spódnica, zakryta bluzka ("bo od 16 roku życia czytają Koran"), dlatego H. nie jest łatwo zaakceptować u jego dziewczyny mini spódniczek, a nawet krótkich szortów. Ja obserwuję to z zaciekawieniem, bo H. jest jakby pomostem między tradycją kurdyjską a europeizacją Turcji. Deklaruje, że więcej niż 1 żony mieć nie zamierza. Ale też trudno mu zaakceptować niektóre zachowania nowoczesnych dziewczyn.

Oprócz niezaprzeczalnych zalet charakteru H. lubię go też dlatego, że jest moim kompanem do rozmów o muzyce kurdyjskiej. Słuchamy jej razem, śpiewamy, H. tłumaczy, H. pokazuje mi tradycyjny taniec kurdyjski, przynosi nowe utwory do posłuchania. Osobiście bardzo lubię muzykę kurdyjską, a szczególnie cenię sobie emisję głosu wokalistów - chylę czoła! Rytm często jest dość mocno transujący (moja przyjaciółka oglądając video z wesela u rodziny H. stwierdziła po kilku minutach, że popada w "amok"), linie melodyczne z wpływami muzyki arabskiej, teksty oprócz oczywiście przewodniego motywu miłości są też polityczne, nawołujące do walki o obronę tożsamości kurdyjskiej.

Ja i H. zdecydowanie deklarujemy uwielbienie dla kurdyjskiej wokalistki Aynur Doğan - kobiety niezwykle utalentowanej muzycznie (z wykształceniem muzycznym zdobytym w Stambule), o pięknej barwie głosu, śpiewającej bardzo przejmująco i emocjonalnie, grającej na sazie, promującej kulturę i język kurdyjski na całym świecie. Poniżej załączam dla Was video Aynur nakręcone w Hasenkeyf, z którego pochodzi H., wyreżyserowane przez słynnego tureckiego reżysera Fatiha Akina (miłośnikom Turcji i nie tylko polecam jego "Crossing the bridge - the sound of Istanbul"). Utwór został napisany w słusznej sprawie - Aynur dołącza do grona artystów i ludzi na całym świecie protestujących przeciwko zbudowaniu tamy (planowana jest budowa tam w celu nawodnienia terenów w Anatolii), która ma spowodować zalanie Hasankeyf i całej jego zabytkowej zabudowy.


piątek, 15 lipca 2011

Szok kulturowy do podzialu z przyjaciolka.

Na wstepie od razu przepraszam i uprzedzam, ze przez jakis czas notki beda bez polskich znakow ı lıter, poniewaz moj kochany komputer padl totalnie, a naprawienie go tutaj w Turcji jest delikatnie mowiac dramatem, bo to Mac Book - oczywiscie chetnych do naprawy jest wielu, ale wszyscy niestety widza Maca po raz pierwszy w zycıu....

Kilka dni temu przyjechala do mnie w odwıedzıny M. - moja przyjacıolka z Polskı. M. w Turcjı byla kılka razy, wıec co nıeco o tureckıch zwyczajach wıe, ale raczej z pozıomu turysty (tak jak zreszta ı ja wczesnıej). Zanurzenıe w tureckıej kulturze zalıczyla w jeden z najbardzıej ınteresujacych sposobow - na ımprezıe. Zreszta pıerwszej organızowanej przeze mnıe ı u mnıe ımprezıe - z okazjı otrzymanıa ıkametu (!!!!!!! :)))))))))) O ıle dla mnıe bylo to zupelnıe nowe doswıadczenıe, o tyle dla M. bylo to doswıadczenıe porownywalne do wızyty na ınnej planecıe :)

Organızacja tureckıej ımprezy - grılla - nıe podoba mı sıe zupelnıe z jednego prostego powodu - to nıe ımpreza, tylko cıezka harowka! Podczas kıedy standardowe polskıe przyjecıe ogrodowe z grıllem zazwyczaj przygotowane jest na ok. godzıne przed przyjscıem goscı, a potem jedyne co pozostaje to tylko bawıc sıe, o tyle tutaj czulam sıe jak kucharka ı kelnerka na 300 osobowym weselu.

Kılka godzın przed ımpreza ja ı M. spotkalysmy sıe z sıostramı A. Tu warto zaznaczyc, ze sıostry A. nıe mowıa po angıelsku - tzn. poprawka - jedna mowı, ale nıechetnıe, druga w ogole. Spotkalysmy sıe z sıostramı, zeby zrobıc zakupy ı przygotowac przyjecıe, co ja wyobrazalam sobıe jednak zupelnıe ınaczej. Po godzınnych zakupach, podczas ktorych wykonana zostala nıezlıczona ılosc telefonow do Abı - czylı A. (abı zwracamy sıe do straszego osobnıka plcı meskıej wyrazajac mu w ten sposob szacunek) w celu upewnıenıa sıe czy na pewno kupıc to, czy tamto (bo moje zdanıe jakby sıe nıe lıczylo). W koncu wrocılysmy do domu, zeby w moım przynajmnıej przekonanıu zaczac wszystko przygotowywac. Nıc bardzıej mylnego - o cokolwıek ıch nıe zapytalam (to moze pokroımy warzywa na salatke, a moze zamarynujemy mıeso na grılla) konczylo sıe: boşver, sonra, sonra (luz, poznıej, poznıej). Nawet juz nıespecjalnıe mnıe zdzıwılo, ze na godzıne przed przyjscıem goscı nıe mıalysmy przygotowanego prawıe nıczego, a dzıewczyny zaproponowaly plywanıe w basenıe. Boşver...

Sama ımpreza wygladala jak jedno wıelkıe wydawanıe posılkow armıı. Oczywıscıe wszystko robılysmy jak juz goscıe przyszlı (co we mnıe generowalo coraz wıekszy stres). Jednoczesnıe staralam sıe zrobıc wszystko, zeby goscıe czulı sıe jak najlepıej - czylı wıtac sıe z kazdym, przytulıc, zamıenıc 3 slowa, podac cıeply ı swıezy posılek. Chyba nıgdy w zycıu nıe mowılam tyle po turecku ıle mowılam tego dnıa, a szczegolnıe tego wıeczoru - ale sıla wyzsza, nıe mıalam specjalnıe wyboru. Chyba tez nıgdy w zycıu nıe nabıegalam sıe tyle na ımprezıe - zreszta tu musze zaznaczyc, ze A. rownıez staral sıe jak mogl, choc obejmowalo to glownıe obslugıwanıe wıelkıego w ıscıe amerykanskım stylu grılla ı pelnıenıe honorow organızatora ımprezy.

Byly mıle momenty - bardzo fajnıe bylo zobaczyc zadowolonych ludzı, ktorych lubımy, tym bardzıej, ze teraz w sezonıe wszyscy sa zapracowanı ı nıe mamy czasu na tak czeste spotkanıa jak wczesnıej. Byly tez momenty nıetypowe - kolezanka mamy A. wzıela u nas bez skrepowanıa prysznıc (znam kobıete tylko z bazaru, na ktorym sprzedaje). Jedna z dzıewczyn poklocıla sıe z ınna, co zaskutkowalo ostentacyjnym opuszczenıem ımprezy przez jedna z nıch. Na ımpreze bez zaproszenıa wpadl sasıad, ktory sprzedaje kurczakı ı do tej pory mowılısmy mu jedynıe 'dzıen dobry' ı nowa sasıadka z Syrıı, ktora nıe mowı anı po angıelsku, anı po turecku, anı po kurdyjsku, ale nıe czula sıe tym specjalnıe skrepowana.

A jak to wyglada z perspektywy mojej przyjacıolkı z Polskı? To co zdzıwılo M. to:
- oprocz 2 osob nıkt nıe byl zaınteresowany rozmowa po angıelsku (M. mıala okazje poczuc to co ja zazwyczaj tutaj przezywam, ale ze zdwojona sıla, bo po turecku rozumıe tylko 2 slowa)
- ze ja nıe robıe nıc ınnego oprocz usulugıwanıa wszystkım, mımo, ze wszyscy doookola maja rece ı nogı ı sa mlodzı
- przyjacıolka mamy A., ktora wzıela u nas prysznıc, zachwycala sıe uroda M. slowy 'çok güzel!', ale zwracajac sıe bezposrednıo do mnıe nıe do nıej :)
- M. jest dzıewczyna wysoka, ale w granıcach normy ı jej wzrost nıe wzbudza wıekszego zaınteresowanıa w Polsce, tu natomıast spotkala sıe z pytanıem: 'ıle masz metrow?' :)

Po ımprezıe, kıedy myslalam, ze jeszcze chwıla ı wyzıone ducha powıedzıalam do A.: NIE MA MOWY, NASTEPNYM RAZEM ROBIE IMPREZE W POLSKIM STYLU!!! 'Tamam canim' :)



sobota, 9 lipca 2011

Turecki standardowy wieczór wypadowy ;)

My też czasami wychodzimy wieczorem na miasto :) U nas oznacza to wycieczkę do Marmaris. W różnych celach - zakupy, spotkanie z przyjaciółmi, klub, pub, koncert, spotkanie z rodziną A. itd. Przedwczoraj nadarzyła się ku temu okazja - do naszego znajomego N. przyjechała w odwiedziny jego dziewczyna - B. ze Stambułu. W związku z tym zaplanowaliśmy wypad do Marmaris, żeby sobie spędzić miło czas w jednej z nadmorskich knajp, a potem pójść gdzieś potańczyć. Pech chciał, że pół godziny przed wyjściem zadzwonił do nas H. - najlepszy przyjaciel A. Okazało się, że właśnie jego rodzina przyjechała do Marmaris ze Stambułu z całym dobytkiem ich życia i trzeba im pomóc w przeprowadzce. Tutaj każda przeprowadzka to jedno wielkie pospolite ruszenie - wszyscy znajomi rzucają natychmiast wszystko i przyjeżdżają Ci pomóc. Tak też i my planowaliśmy zrobić. 

Żeby wilk był syty i owca cała postanowiliśmy nie rezygnować z wyjścia na Bar Street (ulica w Marmaris - centrum wszelakiej, aczkolwiek głównie klubowej rozrywki w promieniu kilkudziesięciu kilometrów) i jednocześnie pomóc H. Wszystko to jednak okazało się wielce skomplikowane i w dużej mierze spontaniczne - jak zwykle. Nie wdając się w szczegóły dot. tego jak do tego doszło, około godzinę później znalazłam się z A. na pędzącym motorze w szpilkach i sukience, którą wiatr unosił gdzieś mniej więcej na wysokość moich uszu :) Przed nami, obok nas i za nami motor - znajomi znajomych, którzy zazwyczaj w sytuacjach, kiedy komuś trzeba pomóc, wyrastają nagle nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd jak grzyby po deszczu. 

Tak oto znaleźliśmy się w centrum przeprowadzki, czyli w ogromnym, ponad 100 metrowym (dosyć typowy tutaj metraż) mieszkaniu. I tu ciekawostka kulturowa. Otóż w ciągu kilku sekund okazało się, że w pokoju, do którego wchodzimy znajduje się około 20 facetów - znajomi, którzy przyszli pomóc. H. - organizator całego przedsięwzięcia w trybie natychmiastowym eskortował mnie w towarzystwie A. do pokoju obok - nie miałam okazji z nikim z tych 20 osób się przywitać, co u nas w Polsce byłoby czymś zgoła normalnym. Tutaj natomiast absolutnie taka sytuacja nie wchodzi w grę, ponieważ: 

1. Byli tam sami TYLKO mężczyźni, a ja byłam jedyną kobietą w tym pomieszczeniu.
2. A. znał tylko kilka osób w tym pomieszczeniu.
3. Byłam wystrojona (no w końcu mieliśmy iść na Bar Street!), co na starcie mnie dyskwalifikowało - nie daj Boże ktoś mógłby na mnie spojrzeć - skandal, awantura, a może i nawet bójka gotowa.

Następnie ci, którzy mnie znają, zajrzeli do pokoju, do którego zostałam wyprowadzona, kulturalnie witając się ze mną tradycyjnym: "merhaba yenge"(yenge nazywa się tutaj dziewczynę/narzeczoną/żonę - w każdym razie jest to zwrot od razu uświadamiający wszystkim, że jestem zajęta ;)).
Szybko okazało się, że tyle osób przyjechało, że nasza pomoc jednak nie jest potrzebna. W związku z tym zgodnie z naszym planem spotkaliśmy się w knajpce nad morzem z N. i B., żeby sobie posiedzieć razem, zapalić nargilę (shisha) itp. 

Jedna z typowych tureckich nadmorskich knajpek - nargila, tavla (popularna w Turcji gra) i czas przepuszczany przez palce :)
Kilka godzin później wylądowaliśmy w klubie - i tu znowu kapitalna różnica kulturowa. Jeśli myślicie, że transwerstyci są popularni w Europie, zapraszam do Marmaris! Po pierwsze analogicznie do naszej warszawskiej ulicy Poznańskiej - tutaj mamy również ulicę, na której po zmroku miejsce przy każdej latarni jest automatycznie obsadzone :) I uwaga, uwaga: PROSTYTUCJA W TURCJI JEST LEGALNA! Tak, w Turcji, w której filmy w TV są tak cenzurowane, że nawet papieros na ekranie jest zamazany magiczną mgiełką, nie wspominając o innych scenach, w Turcji, w której nawet youtube jest zablokowany, bo zawiera treści obrażające Ataturka! 

Ale co ciekawe - miejsca przy latarniach obsadzone są przez.....PANÓW! Oczywiście panowie wyglądają jak panie i przy tym wyglądają nienagannie - figura naprawdę do pozazdroszczenia (gdyby nie te barki lekko szersze od bioder), długie, zgrabne, umięśnione nogi, zero cellulitu, mega wysokie szpilki, piękne włosy (generalnie większość Turków ma bardzo ładne włosy, więc wyobraźcie sobie jak takie włosy wyglądają kiedy są długie - jak reklama super szamponu do włosów!).

Transwerstyci są również bardzo popularni na Bar Street - często są tancerzami w klubach. Więc wyobraźcie sobie, że kiedy przyszliśmy potańczyć do klubu, okazało się, że tańce tańcami, ale jednak główną atrakcją klubu i wieczoru jest tancerz na podium. Twarz piękna - niczym nie ustępująca twarzy Miss World. Włosy - reklama szamponu. Nogi - modelki wysiadają. I....umięśniony tors, co trochę kłóciło mi się z całą resztą... Pan wysmarowany był brokatem od stóp do głów i tańczył tak, że widać było od razu, że chyba robi to całe życie. Generalnie każdy kto wchodził do klubu zawieszał wzrok na min. 20 minut na tancerzu - przysięgam, jest zjawiskowy! I taki....dziwny. Może za mało transwerstytów w życiu widziałam, ale czułam się nieco zagubiona próbując jakoś złożyć ten obraz w całość. Pół pan, pół pani. A. przyzwyczajony do widoku tego typu tancerek-tancerzy wzruszył ramionami i skwitował to tylko uśmiechem i powiedział to co zwykle mówi, kiedy mnie coś w Turcji zaskakuje: "normal!".

No i nie ma jak çorba (zupa) o 4 nad ranem - u nas w Polsce po clubbingu idziemy na kebaba, a w Turcji idzie się na zupę :) Nie ma to jak treściwa i ostra (jak zawsze!) zupa-krem z soczewicy. I sympatyczne robaczki o długości min. 2 cm spacerujące w knajpce po podłodze i krzesłach - "normal, normal, afiyet olsun!" - smacznego! :)

PS. Byłabym zapomniała - pozdrawiam Wszystkich czytających tego bloga z bliskich i dalekich krajów takich jak: Polska, Niemcy, Stany Zjednoczone, Włochy, Irlandia, Rosja, Austria, Kanada, Francja - dzięki, że mnie czytacie :) Możecie też komentować - to nic nie boli i nic nie kosztuje ;) Pozdrawiam też wszystkich z Turcji - wiem, że nie jestem tu sama :)

środa, 6 lipca 2011

Türkçe az biliyorum - czyli o tym jak to jest uczyć się nowego języka od podstaw.


W İçmeler prawie wszyscy mówią po angielsku - warto dodać: wszyscy mężczyźni. Młodzi ludzie zaczęli naukę angielskiego w szkole, a starsi uczyli się pracując cały letni sezon z turystami - głównie Anglikami. Tutaj niewiele osób mówiąc po angielsku przejmuje się gramatyką, związkami frazeologicznymi  etc. - tak jak my Polacy często się przejmujemy rozmawiając w tym języku z cudzoziemcami.  Celem nadrzędnym jest porozumieć się. A cel uświęca środki. Nikogo więc nie dziwi użycie 3 języków i kilku czasów w jednym zdaniu - najważniejsze to skomunikować się z drugą osobą. Turcy kaleczą więc angielski na wiele sposobów, jednak w efekcie lepiej lub gorzej, ale dogadują się. Najlepiej mówią Ci, którzy np. mieszkali w anglojęzycznym kraju, mieli dziewczynę cudzoziemkę lub pracują wiele lat w szeroko rozumianej turystyce - ich angielski z nienagannym brytyjskim akcentem naprawdę może zaimponować. 

Turczynki, które ja poznaję nie mówią po angielsku w ogóle lub znają jedynie podstawy. I to bez względu na wykształcenie. Zresztą to akurat mnie nie dziwi, że nawet jeśli dziewczyny uczą się angielskiego nawet jeszcze na studiach, to nadal słabo mówią i niewiele rozumieją, bo jednak edukacja edukacją, jednak sprawdza się prawda stara jak świat - praktyka czyni mistrza. 

To, że tureckie dziewczyny słabo znają angielski nie podoba mi się bardzo, denerwuje mnie i często frustruje (bo często utrudnia nawet zwykłe plotkowanie!), ale jednocześnie uświadamia mi też bardzo mocno, że to ja jestem w Turcji i to ja muszę się dostosować i to ja muszę mówić po turecku (zdarzyło mi się, że Turczynka powiedziała mi to wprost). Jednocześnie to, że MUSZĘ się dostosować często budzi mój opór wewnętrzny, bo co innego uczyć się języka, bo interesujesz się daną kulturą, bo lubisz melodię tego języka itd., a co innego jeśli MUSISZ. Nie lubię musieć. Ale jak to mówiła babcia mojej znajomej: "musisz się zmusić" ;) 

Mój turecki w moim odczuciu jest może trochę więcej niż podstawowy, idący w stronę średnio zaawansowanego ;)  Na tym etapie na pewno więcej rozumiem, niż potrafię bezbłędnie powiedzieć. Nie wszystkich rozumiem - to zależy też od wymowy, dykcji. Rozumiem wielu znajomych A., jednak często nie rozumiem jego rodziców. Domyślam się, że to efekt psychologiczny po prostu - przy nich na pewno nie czuję się tak wyluzowana jak przy znajomych A. Zaryzykuję stwierdzeniem, że uważam też, że to takie nasze polskie, że boimy się popełniać błędy językowe, dlatego często rezygnujemy nawet z prób. 

Staram się jednak przełamywać i każdego dnia rozmawiać po turecku bez względu na to ile błędów popełniam i ile salw śmiechu potem wybucha. Od drobnych zakupów po sprawy urzędowe - powolutku radzę sobie i spotykam się z bardzo miłymi reakcjami na mój kaleczony turecki. Dopóki nikt mnie nie zmusza, ani nie namawia jest ok. Alergicznie reaguję na: "Türkçe konuş!" czyli: mów po turecku! U mnie - bez względu na to kto te słowa wypowie - powoduje to natychmiastowy opór. Ale znam siebie na tyle, że wiem, że to nie tylko z tureckim się wiąże - generalnie w sytuacjach prywatnych nie znoszę nacisku. W pracy jestem w stanie dostosować się do różnych warunków  - dla dobra ogółu. Prywatnie nie zawsze.

Są też trudne chwile, kiedy jestem w towarzystwie wielu osób, które mówią po turecku i w pewnym momencie zapominają się i przestają mi tłumaczyć. Radź sobie. Radź sobie z tym, że rozumiesz dyskusję, jest ciekawa, chcesz dołączyć, ale zanim ułożysz zdanie temat zdąży się już zmienić 3 razy. Radź sobie z tym, że z kolejnej dyskusji rozumiesz np. tylko kilka słów i kompletnie nie wiesz, czemu wszyscy się śmieją. Radź sobie z tym, że wszyscy rozmawiają na jeden z Twoich ulubionych tematów, ale ty nie jesteś w stanie sformułować swoich poglądów. Radź sobie z tym, że są takie chwile, że twoja edukacja, osobowość, wszystkie specyficzne cechy charakteru, temperamentu, talenty, poczucie humoru - czyli wszystko to, co wnosiłaś do dyskusji z przyjaciółmi w Polsce, tutaj czasem nie mają żadnego znaczenia i siedzisz jak na tureckim kazaniu. Radź sobie z tym, że czasem czujesz się niewidzialna i nikomu oprócz ciebie to nie przeszkadza. 

O tym się na kursach językowych nie mówi, prawda? A tak to właśnie wygląda. Trzeba czasem naprawdę wiele samozaparcia, żeby się nie zdołować i nie zamykać w sobie, choć to trudne, kiedy jest się osobą dosyć rozmowną i ceniącą sobie interesujący dyskurs nade wszystko ;) 

Jeśli macie dla mnie rady - szczególnie Wy, polskie dziewczyny, które uczycie się tureckiego i mieszkacie tutaj, ale też Wy wszyscy, którzy kiedykolwiek byliście na emigracji - piszcie. 

niedziela, 3 lipca 2011

Lubię moje życie na wsi.

Urodziłam się w Warszawie i w zasadzie całe życie mieszkałam w Warszawie. Od 16 roku życia (od kiedy poszłam do liceum) spędzałam w autobusach min. 2h dziennie, biegałam z całym tłumem ludzi po zatłoczonych warszawskich ulicach, walczyłam o to, żeby wejść do autobusu razem z tłumem ludzi którzy też muszą być na 9.00 w pracy i też muszą dojechać do niej tym samym autobusem. Nieodłącznym elementem każdego poranka był wyścig z czasem przy bramce w metrze, przy której przysługuje nie więcej niż 1 sekunda na przyłożenie karty miejskiej do czytnika - spróbuj zrobić to w 2 sekundy a tłum Cię zlinczuje, bo przecież: "Co pani robi! Jezu, ludzie się spieszą do pracy!". Kupując bułkę w piekarni, która np. znajduje się obok stacji metra (czyli klientów jest dużo, szczególnie rano) MUSISZ wybrać bułkę stojąc w kolejce, nie daj Boże dopiero przy kasie! Inaczej - wiadomo, awantura.

W pracy rzecz jasna również cały czas ścigasz się z czasem. Musisz robić wszystko jak najszybciej i jak nabardziej efektywnie. Jeśli wydaje Ci się, że zrobiłeś już wszystko i możesz udać się na przerwę, nic bardziej mylnego! Oznacza to, że coś nie zostało zrobione! Odbierasz telefon stacjonarny i jednocześnie komórkowy i jednocześnie drugi komórkowy i jest to zupełnie normalne. Każdego dnia rozmawiasz z min. 1 sfrustrowanym klientem, ewentualnie spotykasz się z frustracją swojego szefa. Wszystko to "bierzesz na klatę" - to nie jest czas ani miejsce na okazywanie uczuć! W biurze rzecz jasna dociera do ciebie zdecydowanie więcej niż 7 jednostek informacyjnych w ciągu sekundy (7 jednostek informacyjnych podanych w tym samym czasie ponoć automatycznie wprowadza mózg w stan naturalnego transu, więc czujesz, że przestajesz kontaktować), ale musisz sobie z tym poradzić i dać z siebie wszystko - przecież chcesz się rozwijać, przecież zależy Ci na pracy, przecież trzeba się jakoś utrzymać, przecież przed Tobą kolejny awans, przecież jesteś "pracownikiem roku". Masz pracować szybciej, trzeba zrobić więcej.
Wychodzisz z pracy, jedziesz minimum godzinę do domu - oczy masz otwarte, ale nie wiesz co się dzieje wokoło - mózg przetwarza ogromną ilość danych, która została dostarczona podczas ostatnich 8h. 

A po pracy jest jeszcze ŻYCIE - pasje, przyjaciele, wystawy, koncerty itp. Biegniesz więc znowu na przystanek autobusowy, żeby zdążyć do szkoły wokalnej - tak mało czasu, żeby dotrzeć na drugi koniec miasta...Ciało przypomina sobie, że jest głodne, ale nie ma czasu na żaden obiad. W szkole przełączasz się na inny tryb funkcjonowania. Skupiasz się na technikach wokalnych, walczysz ze swoim ciałem, współpracujesz ze swoją przeponą, starasz się świadomie poczuć miejsca, w których rezonuje wydobywany przez ciebie dźwięk. Biegniesz na następne zajęcia - tu zagłębiasz się w swoje emocje, stajesz się postacią którą grasz, jesteś kimś innym i próbujesz być tym kimś innym na różne sposoby. Biegniesz na następne zajęcia - teoria: liczymy moi drodzy, a co to za metrum, a gdzie jest akcent, a co to za grupa ósemek....
W ostatnim autobusie, który wiezie Cię do domu nie czujesz już nic. Automatycznie na tzw. autopilocie odnajdujesz drogę do domu i do łóżka. 

Dobre chwile w życiu miejskim to spotkania z przyjaciółmi, koncerty (te na których śpiewałam i te na których śpiewali inni), całe życie kulturalne (kina, wystawy itp.), sporadycznie kluby, no i rzecz jasna zakupy ;)

Teraz mieszkam na wsi. Wstaję nadal rano - nie muszę, ale lubię. Jemy śniadanie na balkonie - świeże pieczywo, jędrne i świeże warzywa, naturalny biały ser, kawa. Przed naszym balkonem stoi wielka góra. Często łapię się na tym, że nie wiem która jest godzina (a nawet czasem jaki to dzień tygodnia). Autobusem jeżdżę może raz w tygodniu i właściwie jest to 10-osobowy busik, w którym ZAWSZE jest miejsce, NIKT MNIE NIE POPYCHA i NIKT MNIE NIE WYZYWA. Nie przemierzam kilometrów w centrum handlowym, żeby znaleźć szczotkę do zamiatania, tylko idę po nią do sklepiku ze szczotkami. Miły pan z wąsami zaskoczony moim tureckim (który nadal jest na poziomie podstawowym, ale robię co mogę, yavaş yavaş) szuka dla mnie z pełną powagą i zaangażowaniem szczotki, o jakiej marzę. Jadę przy okazji na rowerze na plażę odwiedzić A., który w sezonie letnim tam pracuje. Dookoła słyszę: "Ne haber kız?", "Ne var ne yok?", "Nasılsın?" - czyli przeróżne wersje "co tam słychać?". Potem jadę kupić parówki dla kota - nie pytajcie dlaczego, ale uwielbiam kupować jedzenie dla kota! :) Jadę do domu na rowerze między wielkimi majestatycznymi pięknymi górami, zielonymi drzewami, oddycham świeżym powietrzem. Ba! Czuję nawet zapach ziół i kwiatów!). Kiedy moje ciało jest głodne - jem. Raz w tygodniu robimy zakupy na targu - świeże, pachnące warzywa, soczyste owoce, naturalne sery.

Życie kulturalne jest ze zrozumiałych względów bardziej ograniczone niestety. Kiedy pragniemy go zaznać, ruszamy do miasta np. do tureckiego pubu, gdzie codziennie grają na żywo turecką muzykę - dopóki nie zrozumiem arabesque music, dopóty będzie to dla mnie ciekawe ;) A uwierzcie mi - linie melodyczne są dla mojego europejskiego ucha mocno wyrafinowane. Mimo to wszyscy tutaj znają je doskonale. No i wokalistki, które prawie zawsze mają świetną emisję głosu, więc ja - mająca obsesję na tym punkcie - siedzę i słucham z otwartą buzią, próbując cały czas ogarnąć swoim umysłem czy to rejestr piersiowy, czy głowowy, jak ona je miesza, a czy ma prawidłowy oddech przeponowy, a czy otwiera szeroko buzię - generalnie: jak żesz ona to robi??? :)

A wieczorem zamiast telewizji, oglądamy gwiazdy. Od kilku dni oglądamy gwiazdy leżąc na hamaku pod palmą :)

Lubię moje życie na wsi. Z tyloma jednostkami informacyjnymi, ile akurat potrzebuję. Z tyloma newsami, książkami, płytami ile akurat potrzebuję. Z przyrodą, zwierzętami, ludźmi, którzy chodzą, a nie biegają. Śmieją się kiedy jest ku temu powód, a nie kiedy wypada, kłócą się kiedy coś ich poróżni - nie blokują swoich emocji, bo przecież w pracy nie wypada ich wyrazić. A czasem siedzą obok siebie i milczą - nie gadają nie wiadomo o czym, żeby podtrzymać temat, bo przecież jak to tak milczeć razem. Siedzą i cieszą się, że ze sobą przebywają po prostu.

Lubię moje życie na wsi. I wbrew temu co wiele osób myśli - wieś to wcale nie stagnacja. Stagnacja to stan umysłu. Tutaj sama sobie generuję wyzwania życiowe. I mam parę pomysłów na niedaleką przyszłość. Szczerze mówiąc wiążą się też trochę z życiem w mieście, ale psssst ..... ;)

Takie drogi przemierzam codziennie na moim rowerku.

Takie zwierzątka czasem napotykam na swojej drodze.

Mało brakowało, a mieszkalibyśmy w tym małym białym domku na rozstaju dróg.

Tak klient wraca z targu z zakupami na cały tydzień - rower w dzisiejszych czasach zastąpił osiołka ;)

W oddali widać największy market w okolicy, który aktualnie zaspokaja prawie wszystkie moje konsumpcyjne potrzeby.

Turkish pub - nigdy nie narzekają na brak zainteresowania. Wokalistka śpiewa tam codziennie i do tego bardzo dobrze gra na saz (saz - tradycyjny turecki instrument strunowy). Możesz też zamówić piosenkę - tytuł i wykonawcę piszesz na papierowej serwetce, która dyskretnie podawana jest zespołowi.