piątek, 29 sierpnia 2014

No i jak tu nie jechać?


A gdyby tak rzucić wszystko w cholerę i jechać do Polski? Zacząć wszystko od początku? Znaleźć pracę, mieszkanie, załatwić formalności i spróbować najpierw osobno, a potem razem odnaleźć się w nowej rzeczywistości? PRACOWAĆ 8H DZIENNIE (??!?!?!?!?!?!), a nie 12h, 24h (!!!) lub 30h (!!!!!!!!!!! Tak, jednorazowo, nie 30h w tygodniu, jednorazowo 30h - i proszę Was, nie rozśmieszajcie mnie pytaniami o kodeks pracy w Turcji...). Mieć stałe dochody (!!!). No i mieć WOLNE WEEKENDY (!!!), czyli 2 DNI (!!!), całe 2 dni! Cała sobota i cała niedziela! Mieć WAKACJE (!!!). Na przykład tygodniowy urlop (!!!). Mieć w zimę w domu kaloryfer (!) i spać pod cienką, a ciepłą kołdrą (!). Mieć trendy kozaki i czapkę :) [jestem już kilka zim do tyłu, nie licząc tych 2 tygodni w grudniu, kiedy jestem w Polsce]. I bilet miesięczny na którym można jeździć wszystkimi autobusami po całym mieście (!). Mieć w lodówce żółty ser, który wygląda i smakuje jak żółty ser. Spacerować po Warszawie, pojechać w końcu w Bieszczady i nad morze. Pojechać razem do babci na wieś (jedno jest pewne, A. byłby tam pierwszym Turkiem w historii ;)). Pojechać na działkę. Zimą iść na lodowisko...

Jak to jest, że znowu w duszy uporczywie gra mi ta sama piosenka? 

"No i jak tu nie jechać?
Kiedy tak nowy szlak nas urzeka?
Kiedy dal oczy wabi
chociaż żal tego co za nami
Nie ma nic bez ryzyka
Tylko widz, tylko widz go unika
A kto chce być wewnątrz zdarzeń
musi żyć wciąż z bagażem
Musi mieć walizeczkę i koc
i latarenkę na noc

Bywa, że piękny jest pobyt
o kolorycie różowym
Bywa, że sobie myślicie:
"Oby ten pobyt nigdy nie kończył się"...
I nagle ta chwila w pobycie
do was przychodzi o świcie
I znowu przed dom wychodzicie
i wzrok gubicie we mgle

No i jak tu nie jechać..."

PS. Poniżej w wykonaniu jednego z moich nauczycieli p. Janusza Szroma + Andrzej Jagodziński - fortepian, Andrzej Łukasik - kontrabas, czyli Starsi Panowie Trzej (polecam zarówno wielbicielom Kabaretu Starszych Panów, jak i, a może nawet przede wszystkim jazzu):


 


wtorek, 26 sierpnia 2014

Prywatny program zwiedzania Marmaris.

"Dwie dziurki w nosie i skończyło się" - jak mawiała moja prababcia. Tydzień z rodziną minął bardzo szybko. Ale tak to już jest, że zawsze czas spędzony w dobrym towarzystwie szybko mija. 

Kiedy ostatnio byliście z rodziną na wakacjach? Bo ja jakieś 20 lat temu :) Później pomysł wspólnych wakacji z rodzicami i bratem, w porównaniu do wyjazdu pod namiot lub na last minute ze znajomymi, jawił mi się raczej jako kara. No, ale z perspektywy upływającego czasu i życia na emigracji wszystko się zmienia. Wszystko.

Mieliśmy tylko tydzień, a ja miałam tysiąc pomysłów, co chcę im pokazać. Przy okazji zauważyłam, że mam swój prywatny program zwiedzania, który realizuję z odwiedzającymi mnie znajomymi z Polski. W programie znajdują się moje ulubione miejsca w Marmaris i realizacja programu zależy oczywiście od tego ile mamy czasu, choć okazuje się, że na końcu i tak weryfikowana jest przez indywidualne upodobania osoby mnie odwiedzającej/fundusze/pogodę/a nawet fazę cyklu hormonalnego ;) Ale moje żelazne punkty zwiedzania to:

1. Kawiarnia Castle Cafe - drugi najwyższy punkt w centrum miasta, skąd rozpościera się piękny widok na Marmaris, z każdego z trzech tarasów. Dodatkowa atrakcja - dochodzimy do niej małymi uliczkami starego miasta.









2. Yiğit Lokantası (dla miejscowych: Haci) - czyli knajpa, słynąca z najlepszego iskendera (rodzaj kebaba z baraniny, podanego na pieczywie, polanym roztopionym masłem, sosem pomidorowym i jogurtem) i wyjątkowo niskich cen (większość Turków wstydzi się nawet powiedzieć, że czasem chodzi tam na obiad!). Właścicielem restauracji jest haci (muzułmanin, który odbył pielgrzymkę do Mekki) i jest to chyba jedyne miejsce w Marmaris, które zamykane jest na czas modlitwy i (uwaga!) na cały dzień w Ramadanie (!!!) do godzin wieczornych, kiedy rozpoczyna się iftar (kolacja po całym dniu postu). Głównie przychodzą tam robotnicy, rodziny wielodzietne, i każdy, kto pracuje w okolicy, chce zjeść tanio i dobrze. Całość wygląda jak bar mleczny, gdzie przesuwacie się z tacą i bierzecie kolejno dania i desery, jak na stołówce szkolnej. Na dole znajduje się sala modlitewna, która usytuowana jest po drodze do toalety, więc, kiedy np. mężyczyźni się w niej modlą, czasem do toalety przejść przez korytarz nie można (!!!) :)



Iskender w "Haci".


3. Spacer po marinie, pośród luksusowych jachtów i kawa po turecku w Kahve Dunyasi (turecka sieć kawiarni).

4. Kawa po turecku lub jabłkowa herbata w maleńkiej kawiarni na tyłach Bar Street (szczerze mówiąc to nie znam jej nazwy) z pięknymi dekoracjami w osmańskim stylu.



5. Bar Street - i tutaj wszystko zależy od tego z kim zwiedzam :) Jeśli ze znajomymi spragnionymi zabawy, to zwiedzanie w tym przypadku = clubbing. Jeśli tak, jak ja lubię, z osobami otwartymi na poznawanie kultury tureckiej przez muzykę, to Türkü Bar, czyli turecka muzyka na żywo (kończy się w rezultacie tańcem). Jeśli z rodzicami, to oznacza to przejście od początku do końca Bar Street i uciekanie od tłumu i hałasu, gdzie pieprz rośnie ;)

Tutaj: wesele, które skończyło się w barze (standard), panna młoda przy mikrofonie.

6. Meryem Ana - podobno najlepsza restauracja z domowym tureckim jedzeniem w Marmaris. Babcie lepią manti (takie mini tortellini) na waszych oczach.

Manti.
7. Midye (małże w muszlach nadziewane pikantnym ryżem), jedzone tam, gdzie akurat sprzedają.

Najsłynniejszy midyeci (sprzedawca midye) w Marmaris :)

8. Wycieczka do Icmeler na dziką plażę (nie dla koleżanek Turczynek - one w większości preferują eleganckie plaże z leżakami i chłodnymi napojami) i jeśli mamy rower/motor/samochód, to też na tzw. wzgórze zakochanych.



9. Amfiteatr.



10. Którekolwiek ze wzgórz w Marmaris.

11. Panorama Cafe - najwyższy punkt widokowy w Marmaris. Mała restauracja na tarasie mieszczącym 6 stolików. Widok i muzyka warte uwagi.

12. Degustacja künefe - mojego ulubionego deseru.



13. Jakakolwiek wycieczka (czy zorganizowana, czy nawet taksówką wodną) statkiem, gdzie wypływamy na morze i naszym oczom ukazują się takie oto widoki:







13. Opcjonalnie: Turunç/Akyaka/Selimiye/Ölüdeniz.


Mimo, że ja sama byłam w tych miejscach wiele razy, zawsze sprawia mi wielką przyjemność pokazywanie ich moim gościom. Lubię obserwować ich reakcje. Wspólne zwiedzanie (i w ogóle podróżowanie) wiele mówi nam o ludziach w dość krótkim czasie. Krótszym, niż w naturalnych warunkach stopniowego poznawania się. O tym jak postrzegają świat, ale też jaki mają temperament, upodobania, styl życia. Świetnym tego przykładem jest porównanie mojej przyjaciółki z moimi rodzicami. Ona, po zrealizowaniu prawie wszystkich punktów wyżej wymienionych, pojechała ze mną na rowerze do Yalanci boğaz - portu oddalonego 11km od Marmaris (czyli 22 km łącznie). Ja byłam totalnie wykończona i wróciłam ze złamanym pedałem w ręku (więc mój rower też chyba miał dość ;)), a ona, chodząca cały rok regularnie na fitness, miała nadal mnóstwo energii. Za to, kiedy chciałam zabrać rodziców na spacer po promenadzie wzdłuż całego Marmaris, mój tata, na co dzień jeżdżący samochodem nawet do sklepu oddalonego od domu 500 metrów, ostro zaprotestował. Po dotarciu zaś ze mną do amfiteatru, nie wyraził w ogóle zainteresowania wdrapaniem się na sam szczyt, żeby podziwiać widoki, przycupnął na pierwszym schodku i zapalił z mamą papierosa (dobrze, że chociaż mój brat sportowiec zawsze wyraża chęć wdrapania się na wszystko i spróbowania wszystkiego, co wiąże się z wysiłkiem fizycznym bądź adrenaliną ;)). Wśród moich gości szybko da się zauważyć różnice w podejściu do Turcji, do poznawania nowej kultury, otwartość na próbowanie nowych rzeczy, na kwestionowanie cudzych i własnych poglądów. Za jedne z najlepszych momentów ostatniego tygodnia uważam dyskusje na tarasie Kahve Dünyası z moimi rodzicami i nauczycielem muzyki na temat historii Związku Radzieckiego, polityki Turcji, Polski, USA. Ostatniego dnia siedzieliśmy z rodzicami, bratem i A. na naszym małym balkonie z rozłożonymi mapami po polsku i turecku (mamy w domu takie dyżurne atlasy, co to je lubimy wyciągać od czasu do czasu), analizując granice Imperium Osmańskiego i losy Polski pod zaborami. Na uwagę zasługuje również fakt, że przed tą analizą, zanim jeszcze A. przyszedł z pracy, zachciało nam się jajecznicy na bekonie :) A że bekon przywieźli mi z całą walizką innych prezentów, niezwłocznie urządziliśmy sobie jajecznicowo-bekonową ucztę przed powrotem A. do domu, który z oczywistych względów nie mógłby się do tej uczty przyłączyć (na niego czekał potem menemen - rodzaj tureckiej jajecznicy z warzywami).

Wartością dodaną wakacji jest również świeże spojrzenie z lekkiego dystansu na swoje życie. Nowe otoczenie inspiruje do nowych przemyśleń, co często kończy się planowaniem motywującym nas do rozwoju i podejmowania decyzji nierzadko w efekcie zmieniających nasze całe życie. No i nie ma to jak porządna, rodzinna burza mózgów :) Mieliśmy taką niejedną w ciągu ostatnich dni. Z czasem przekonamy się, co z niej wyniknie. 

Tym z Was, którzy są po wakacjach, życzę tego, żeby nie zapominali o tych marzeniach, które im podczas urlopu przyszły do głowy, kiedy to mieli ze sobą i z najbliższymi osobami lepszy kontakt niż zwykle. Jednak trzeba sobie dać czas, na zweryfikowanie swoich marzeń w rzeczywistości, przemyślenie wszystkiego jeszcze raz w domu, nie w wakacyjnym raju, kiedy wszystko wydaje nam się możliwe, bo świeci słońce. Tym zaś z Was, którzy dopiero na urlop się wybierają, życzę jednego - miejcie uszy i oczy szeroko otwarte - NA ZEWNĄTRZ i DO WEWNĄTRZ.








poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Nie przyszła góra do Mahometa, Mahomet przyszedł do góry :)



 
Jadą! Nie uwierzycie, ale jadą do mnie....świeżo zrobione pierogi z jagodami!!! 

Jedzie do mnie....MAMA, TATA I BRAT!!!!!

Niniejszym oświadczam, że w tym tygodniu nie planuję aktywności na blogu,  za to z pewnością będę aktywna na Instagramie, więc STAY TUNED! :)

Kto jeszcze nie wie, to na Instagramie jestem tu: http://instagram.com/turkiyebenimtutkum































środa, 13 sierpnia 2014

Sen o Warszawie.


Brzydka, kochana trasa WZ. Daleko, daleko, moje Zacisze. Jedno z niewielu zdjęć Warszawy jakie mam - zawsze się śmialiśmy, że przecież nie będziemy robić zdjęć jak turyści. A szkoda.

Jutro miną 2 tygodnie od rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. To w tym roku 1 sierpnia uświadomiłam sobie, że kiedy mówię "tęsknię za Polską" kłamię. Przede wszystkim tęsknię za moją Warszawą! Nie pisałam o tym wcześniej,  bo musiałam to w sobie "przemielić"...
aż do dziś, kiedy śnił mi się Jazz na Starówce, ja i moja przyjaciółka spacerujące po Rynku, nasz stary, dobry most Śląsko-Dąbrowski...

Moja Warszawa to nie tylko mnóstwo wspomnień - tam się urodziłam, tam chodziłam do szkoły podstawowej, do liceum, tam studiowałam, tam chodziłam na lekcje śpiewu, na próby, tam mam rodzinę, przyjaciół, psa - moja Warszawa to ogromna część mnie. Warszawa latem to zupełnie inne miasto. Za tą Warszawą tęsknię najbardziej.

Tęsknię za autobusem 512, którym jechałam z Zacisza do Centrum, w którym przeczytałam tony książek, przesłuchałam tysiące płyt, w którym często przyklejona do szyby robiłam plany na całe życie. Tęsknię za Starówką latem, za tą nieporównywalną atmosferą na Rynku podczas Jazzu na Starówce, na który chodziłyśmy co roku z moją przyjaciółką, co niejednokrotnie kończyło się wizytą w Tygmoncie, a czasem i powrotem nad ranem mostem Poniatowskiego na Saską Kępę, żeby przedyskutować jeszcze najważniejsze sprawy świata i być poczęstowaną jajecznicą na boczku z cebulką...mhmmmmm! Tęsknię za tańcem do rana w Nowym Wspaniałym Świecie, klubie, który chyba już nie istnieje, a nawet jeśli, to zapewne jest inny niż ten z moich wspomnień sprzed 6 lat. Tęsknię za dziwnymi performance'ami i awangardowymi teatrami ulicznymi, których nie rozumieli chyba nawet sami grający w nich aktorzy. Tęsknię za grillami ze znajomymi w naszych zaciszańskich ogródkach i na tarasach, gdzie czasem na 10 metrach kwadratowych mieściło się 20 osób. Tęsknię za najlepszymi domówkami na świecie u E. i M. i u E. i K. Tęsknię za spacerami po Lasku Bródnowskim, gdzie zawsze jakimś cudem udawało nam się zgubić. Tęsknię za zielono-szarym Żoliborzem, gdzie miałam najfajniejszą pracę w moim życiu, z czego rzecz jasna wówczas nie zdawałam sobie sprawy. Tęsknię za nocami u znajomych na Żoliborzu, podczas których jedliśmy zawsze przysmaki z różnych stron świata, takiej też słuchaliśmy muzyki i analizowaliśmy wszystko, co naszym zdaniem analizy wymagało, czyli przeważnie całe nasze życie, śmiejąc się przy tym do łez. Tęsknię za Ochotą, na którą przez tyle lat pełna obaw i ekscytacji jeździłam codziennie na próby do "OKA", gdzie na studiach spędzałam po 5 godzin z koleżankami w kawiarni Fantazja, gdzie chodziłyśmy po zajęciach. Tęsknię za blokowiskiem na Gocławiu, gdzie znałam każdą uliczkę, kiedy studiowałam i pracowałam opiekując się małą M. i gdzie mieszkałam sama przez kilka miesięcy, odnajdując siebie na nowo po rozstaniu kończącym najdłuższy związek w moim życiu. Tęsknię za Ząbkami, gdzie też zdarzyło mi się mieszkać kilka miesięcy w ramach poszukiwania swojej niezależności, gdzie jadłam najlepszego tatara i pierwszą jajecznicę po 20 latach nie jedzenia jajek. Tęsknię za kinem na Muranowie, za H&M w Centrum tęsknię (tęsknię, a co!). Tęsknię za wypadami z tatą na zakupy do centrów handlowych w Markach, co kończyło się kaczką w pięciu smakach u Chińczyka. Tęsknię za przejażdżkami samochodem z moim młodszym bratem. Tęsknię za moim pokoikiem na poddaszu na Zaciszu. Tęsknię za pierogami z jagodami, które mama robiła w lato...

Piszę te słowa siedząc na balkonie w naszym mieszkaniu w Marmaris. Jest tak potwornie gorąco, że w akcie desperacji chwytam się ostatniej deski ratunku i piję czarną herbatę, wierząc Turkom, że wyrówna temperaturę między moim ciałem a upałem panującym na zewnątrz. Trudno już odróżnić mi łzy od potu spływającego po całej mojej twarzy, gdyż tekst ten zroszony jest potokiem łez, który niespodziewanie wylał się ze mnie podczas pisania.

Może powiecie, że to wszystko nijak się ma do tematyki bloga. Pozwólcie mi mieć inne zdanie na ten temat. Kto wyemigrował, ten wie. Może Ci, którzy nie mieszkają w Warszawie lub Warszawy nie znają/nie lubią (ewentualnie nie lubią, bo nie znają) w ogóle nie zrozumieją dzisiejszego posta. Jestem jednak przekonana, że każdy z Was ma swoje miejsce na ziemii. I to akurat rozumie każdy.

Cóż bym mogła innego dodać na koniec, jak nie to:



Podpisuję się pod każdym słowem całego tekstu utworu, który okazał się dziś wyrażać w pełni to, co czuję.

sobota, 9 sierpnia 2014

Na plaży, na plaży fajnie jest!

Mam to szczęście, że mieszkam ok. 1 min od plaży. Plaży publicznej w Marmaris. Kto był w Marmaris i okolicach ten wie, że większość plaż tutaj należy do hoteli lub restauracji i nadmorskich pubów, w związku z czym leżaki i parasole są na nich płatne (w tym sezonie to ok. 7 - 10 lir za 1 leżak). Jeśli nie podoba Wam się opcja płacenia za leżak, zawsze możecie wybrać opcję, w której leżak macie za darmo, ale płacicie za zamawiane napoje. I tu przypomniała mi się pewna historia. Z dziwnych zachowań Polaków, które widziałam w Turcji, to należy do tych, których nie mogę zapomnieć.

Kilka lat temu na plaży właśnie byłam świadkiem tekiej oto przedziwnej sytuacji. Pewnego dnia przyszła na nią polska rodzina - pan w średnim wieku z żoną i nastoletnim synem. Pan ubrany był w specyficzną koszulkę, po turecku "atlet" czyli coś, co Turcy zakładają pod np. biała koszulę i co stanowi element garderoby zaliczany do bielizny. Do tego pan miał czapkę z daszkiem i kąpielówki w stylu lat 80-tych (czyli....przepraszam, ale wyglądające jak majtki). Niestety jest to bardzo często spotykany tutaj wizerunek Polaka. Ach, byłabym zapomniała - z reklamówką w ręce oczywiście! Choć w tym ostatnim akurat dla Turków nie ma nic dziwnego. Pan z rodziną skierował się szybkim i zdecydowanym krokiem w stronę wolnych leżaków, na których władczo pożył ręcznik i reklamówkę, oznajmiwszy, że wybiera opcję "leżak za darmo, płacę za napoje". Po całym dniu plażowania i zamawiania przeróżnych napoi chłodzących, przy wyjściu z plaży pan postanowił jednak przechytrzyć obsługę i powiedział, że to jakieś nieporozumienie i nie zamierza uregulować rachunku, ponieważ kupił wakacje All Inclusive i w hotelu powiedziano mu, że to obejmuje również plażę (warto dodać, że pan zatrzymał się w jednym z najtańszych hoteli w Içmeler, nie posiadających swojej plaży) i że nie do końca zrozumiał po angielsku, że za napoje trzeba będzie zapłacić (za to doskonale zrozumiał, że wtedy leżak będzie za darmo). Wywiązała się nieprzyjemna dyskusja, w wyniku której pan stwierdził, że choćby pękł to nie zapłaci, nawet jeśli miałby te leżaki myć i polerować. Obsługa stwierdziła, że w zasadzie to świetny pomysł :) Dano mu więc ściereczkę i pan razem ze swoim synem... wycierał i polerował 3 leżaki, pod nadzorem obsługi nie wahającej się czynić uwagi co do dokładności.

Anegdot z plaż mam wiele, nie tylko związanych z Polakami. Mnóstwo romansów, kłótni zakochanych, scen zazdrości, bójek, interwencji policji. Temat z pewnością nie do wyczerpania.

Plaża publiczna obok naszego domu to jednak zupełnie inna bajka. Po pierwsze: nie ma leżaków, więc nie ma problemu :) Po drugie: problemy, jeśli w ogóle na niej bywają, są zupełnie innego kalibru. Plaża położona jest w sąsiedztwie głównego deptaku w Marmaris i jednej z głównych ulic, która ciągnie się wzdłuż morza.

Podobnie jak na ulicach, tak i na plaży ok. 80% ludzi stanowią mężczyźni. O ile dla mnie i dla A. nie stanowi to większego problemu (dopóki wiesz, jak się zachować na plaży publicznej, będąc yabanci, a szczególnie blondynką), o tyle mam całkiem sporo koleżanek, których mężowie nie zgadzają się, żeby siedziały na tej właśnie plaży. Dlatego jeśli tam chodzę, to zazwyczaj sama lub z F., której mąż dla mnie jest ideałem tureckiego męża (zgadza się na wszystko, bo u nich w domu nie występuje w ogóle sytuacja "wyrażania na coś zgody", mąż ma do niej po prostu ZAUFANIE, czyli takie słowo, którego znaczenie w dużej mierze Turcy nie do końca pojmują w odniesieniu do związków). Ale ja wprost uwielbiam chodzić tam sama! Niestety w środku sezonu ze względu na temperaturę nie jestem w stanie wytrzymać dłużej niż godzinę. Zawsze pływam, słucham muzyki i czytam książkę. To mój totalny reset i nie potrzebuję do tego niczyjego towarzystwa, jest mi samej wprost wyśmienicie. Kiedy jakaś grupka facetów siada blisko mnie (ZBYT blisko), po prostu przesiadam się, bo dyskusja nie miałaby sensu. Ale generalnie jestem tam zazwyczaj tak pochłonięta sobą i swoim odpoczynkiem, że to chyba wystarczająca informacja niewerbalna dla otoczenia, że nie ma co ze mną zaczynać ;) Zawsze też staram się siedzieć wśród rodzin lub starszych pań - sprawdzony patent.

Kiedy natomiast chcemy poplażować razem z A., zazwyczaj jedziemy w jakieś bardziej kameralne miejsce, z dala od Marmaris, bliżej natury, gdzie jest jak najmniej ludzi - dla nas to wyznacznik nr1, a uwierzcie mi, że to niełatwy do zrealizowania cel w środku sezonu.

Kiedy piszę ten tekst, wiekszość z Was albo właśnie albo siedzi na plaży, albo to planuje, albo już za tym tęskni. No cóż...wszak "na plaży, na plaży fajnie jest!" :)


Plaża publiczna w Marmaris, GRUDZIEŃ

Turunç, KWIECIEŃ
Bywa i tak :) Günlücek, MAJ

Mój tegoroczny faworyt - plaża w Ölüdeniz, LIPIEC

Ayin Köyü, SIERPIEŃ

Akyaka, SIERPIEŃ
I teraz moje ulubione z serii znajdź 3 różnice:
Plaża publiczna w Marmaris, GRUDZIEŃ



Plaża publiczna w Marmaris, SIERPIEŃ (czyli środek sezonu)  :)




środa, 6 sierpnia 2014

Czy ja się "STURKOWAŁAM"?!?!?

Macie czasem takie wrażenie, jakbyście oglądali film o swoim życiu? Jesteście gdzieś, ale nagle zyskujecie tą specyficzną trumanowską perspektywę, z której widzicie siebie z dystansu, będąc jakby na zewnątrz, a nie wewnątrz danej sytuacji.
Zdarza mi się sporadycznie tego doświadczyć, zazwyczaj wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że jestem gdzieś lub robię coś, co dotąd było dla mnie dziwne i trudne do wyobrażenia.
Ostatnio poczułam to dwa dni temu, kiedy to wybrałam się z moją koleżanką i jej dziećmi na wycieczkę. Co w tym dziwnego? - spytacie. Otóż to:

1. Sama im tą wycieczkę zaproponowałam (tak, ja! To znaczy, że koleżankę naprawdę lubię, a jest Turczynką! A wiecie, jakie mam z Turczynkami doświadczenia...).

2. Zorganizowałyśmy sobie wszystko same, co nie było akurat wybitnie trudne, bo jechałyśmy do pobliskiej miejscowości Akyaka. A jednak to zawsze dla mnie zdecydowanie większa satysfakcja, kiedy można sobie samemu zorganizować wycieczkę i działać według własnego planu, a jeszcze lepiej - zupełnie bez niego :)

3. Ze zdumieniem stwierdziłam, że z koleżanką i jej dziećmi czuję się swobodnie, dobrze, mamy wiele tematów do rozmowy, ale też czasem sobie razem milczymy i nie towarzyszy temu to specyficzne napięcie, które każe na siłę szukać tematów do dyskusji. Ba! Nawet popłakałam się ze śmiechu!

4. Wyjątkowo rzadko tego dnia zdarzyło mi się mieć problem ze znalezieniem właściwego słowa po turecku, a należy nadmienić, że F. - moja koleżanka - jest jedną z najładniej wypowiadających się po turecku osób jakie tutaj poznałam (wychowała się w Stambule i stwierdzam, że to kolejna osoba ze Stambułu, którą znam posługująca się poprawnym i takim trochę "telewizyjnym" tureckim). Nie skłamię, kiedy powiem, że codziennie uczę się od niej nowego słowa, co jest szalenie motywujące. Jednak zazwyczaj rozmowy z osobami tak ładnie się wypowiadającymi, nieco mnie stresowały, ze względu na to, że mój turecki z pewnością perfekcyjny jeszcze nie jest. Tymczasem z F. - pełen luz.

I kiedy tak sobie siedziałyśmy nad rzeką Azmak (po kąpieli w jej lodowatych wodach!), śpiewałyśmy po turecku i śmiałyśmy się, nagle do mnie dotarło, że wokół nas są wszędzie same tureckie rodziny i ani jednej/jednego yabanci (cudzoziemca). Dotarło też do mnie, że nie dziwi mnie, że wszyscy oni mają termosy, a w nich herbatę (mimo, że jest ok. 47 stopni w cieniu!), że wszyscy pływają w rzece, która jest tak lodowata, że aż stopy bolą po pierwszym zanurzeniu, że ktoś do nas czasem zagaduje, dzieląc się wrażeniami i że dzieci prawie samopas bawią się bez większego nadzoru nad brzegiem i w wodach rzeki (w której jest silny nurt).

Po kąpielach w rzece, morzu, po zjedzeniu balık ekmek (bułki z rybą) i spacerze po lesie sosnowym, mimo nieziemskiego upału...poszłyśmy przed powrotem do Marmaris na herbatę! :) A wieczorem z około 200 zdjęć, które tego dnia zrobiłyśmy, wrzuciłam na facebooka....chyba ze czterdzieści!!! Mało tego, w knajpie u rybaka zameldowałam się na fejsie, wrzucając nasze selfie z rybą! :D

I TERAZ MOI DRODZY MAM TAKIE PYTANIE (ZGOŁA RETORYCZNE), KTÓRE ZWAŻAJĄC NA MOJE KRYTYCZNE WYWODY NA TEMAT ZACHOWAŃ TURKÓW, OBSZERNIE OPISYWANE PRZEZE MNIE NA TYM BLOGU, TRĄCI TOTALNĄ HIPOKRYZJĄ - CZY JA SIĘ "STURKOWAŁAM"?:)
Przemyślmy sprawę kontemplując zdjęcia z uroczej Akyaki, która z pewnością zachwyci Was architekturą zabudowań w starym, otomańskim stylu i specyficznym klimatem, na który składa się powolne tempo życia w tej maleńkiej miejscowości, nie bez powodu należącej do ruchu Cittaslow, propagującego niespieszne podróżowanie i życie zgodnie z naturą oraz dbałością o zachowanie unikatowego bogactwa kulturowego.

Akyaka
Drzewa eukaliptusowe



Lodowata, choć piękna i krystalicznie czysta rzeka Azmak.









A tutaj już morze :)
 I na koniec zagadka - co to?












środa, 16 lipca 2014

Ile wieści w poście się zmieści?


Bywam leniem. Ale za to kreatywnym. Mogłabym na przykład podać co najmniej 20 powodów, które stały mi na przeszkodzie w pisaniu bloga przez ostatnie kilka miesięcy. Ale czy nie byłoby to marnowaniem Waszego i mojego czasu?
W ramach ''słowa na niedzielę'' proponuję wieści z ostatnich miesięcy, które tak oto się przedstawiają:

1. WYPALENIE.
Żeby chociaż zawodowe...właściwie OBY zawodowe, ale nie, bynajmniej. Wypalił się we mnie bezkrytyczny zachwyt nad Turcją. Znany mi (i Wam zresztą też) jest mój kryzys, który przeżywam w środku lata i w środku zimy, kiedy to wszystko mi nie w smak i chcę wracać do Polski, która wówczas jawi mi się jako raj na ziemi. Tak właśnie znowu jest.

2. PRACA.
Czynnik, który przede wszystkim przyczynił się do popadnięcia w wyżej opisany stan. 
Ten sezon pod tym względem zaczął się obiecujaco. Rozpoczęłam pracę (nielegalną oczywiście, ze względu na mój brak prawa do pracy - niezaznajomionym z wątkiem prawa do pracy legalnej w Turcji dla cudzoziemców wyjaśnię tylko po krótce, ze uzyskanie go graniczy z cudem) w 4* hotelu na recepcji. Hotel bardzo ładny, praca załatwiona oczywiście po znajomości, co wiązało się z kilkoma herbatkami wypitymi z odpowiednimi ludźmi w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze. Nie bez powodu wyczuwacie kryminalno-komediowy klimat sytuacji. Praca była ciekawa, ba, nawet na tyle, że z nadmiaru adrenaliny trzeba było jednak z niej odejść. Cóż, powiedzmy, że miałam dość uciekania na ulicę, bo przyszła kontrola, a ja przecież pracuję, ale jakobym nie pracowała ;) Na pewno jednak nie zapomnę moich menagerów i właścicieli hotelu, którzy trzeba im to przyznać, byli jednymi z najinteligentniejszych i najlepiej wykształconych Turków, jakich podczas ostatnich kilku lat tutaj poznałam. Studiowali, mieszkali, a potem wiele lat pracowali w Stanach, między innymi zajmując się managementem tureckich gwiazd muzyki klasycznej. Dużo by opowiadać i szkoda, że wtedy nie pisałam bloga. Ale przy tamtym trybie pracy (12h oczywiście i bez wolnych dni), byłoby to trudne.
Wątek pracy w tym sezonie jest długi i skomplikowany. Gdzieś po drodze zdarzyła mi się praca w szeroko rozumianej turystyce. Nawet miałam okazję wykorzystać licencję pilota wycieczek (a właściwie wiedzę zdobytą podczas kursu), ale w związku z tym, że jak każda praca w TR, ta też wiązała się z ukrywaniem z wiadomych przyczyn i uzasadnionymi podejrzeniami, że jestem śledzona, niestety pewnego dnia przyszło mi się poddać i rzucić i to.
Ba, nawet praca na bazarze nie jest mi obca! Ale to już chyba wątek na oddzielną notkę, bo taką chyba popełnić muszę - w końcu nie każda Polka ma okazję pracować na tureckim bazarze sprzedając owoce ;) Taki to awans mnie spotkał!

3. KOLEŻANKI.
Nie zmieniłam zdania na temat tureckich koleżanek. Właściwie ostatnie miesiące przyczyniły się do pogłębienia mojego rozczarowania nimi. Większość otaczających mnie Turczynek jest (przepraszam, będzie dosadnie) dwulicowa, nachalna, narzucająca się, prosta (żeby nie powiedzieć prostacka), niewykształcona i nie przejawiająca żadnych większych ambicji, mściwa, knująca intrygi, zakłamana. To oczywiście obserwacje na podstawie MOICH doświadczeń. Obyście mieli inne ;) Oddając im sprawiedliwość muszę dodać, że znam może 2-3, które zdecydowanie są inne, z którymi zawsze jest o czym porozmawiać, choć trzeba sie pilnować, bo narzucanie się to chyba narodowa cecha Turków, przez nich samych rozumiana jako gościnność, otwartośc i towarzyskość.

4. IM LEPIEJ POZNAJĘ LUDZI, TYM BARDZIEJ KOCHAM ZWIERZĘTA.
Zgodnie z powyższym :) A konkretnie mam dwa do kochania. W lutym A. na Walentynki przyniósł ślicznego, puszystego, białego króliczka, a właściwie panią królikową - Duygu, a za miesiąc dołączyła do naszego teamu siostra Duygu - Asli/Miki Fare, która wygłodzona 
i wychudzona wyglądała bardziej jak mysz niż jak królik (stad ''fare'' czyli po turecku mysz). Obie mają się wyśmienicie, jak widać na załączonych obrazkach:


Aslı/Miki fare

Duygu



Razem :)


5. MUZYKA
Wiosną miałam genialną kilkumiesięczną przygodę muzyczną - poznałam świetnego nauczyciela z ogromnym doświadczeniem i talentem pedagogicznym. Miałam niezapomniane lekcje z teorii tureckiej muzyki klasycznej w połączeniu z praktyką. Nie będę Was tutaj zanudzać szczegółami, ale mam jedna radę - czymkolwiek się zajmujecie, co wymaga nieustannego dokształcania się, zmieniajcie co jakiś czas swoich mistrzów - to daje zdrowy dystans i nowe spojrzenie zarówno na dziedzinę, którą się zajmujecie, jak i na siebie.


6. PODRÓŻE.
Cóż, zbyt wiele tego nie było. Ale miałam w końcu okazję zobaczyć słynną Błękitną Lagunę w Ölüdeniz - póki co najpiękniejszy kawałek morza jaki dotąd w Turcji widziałam.









Choć i tak część z Was pewnie powie, że nie ma jak Marmaris ;) Dla tych niepoprawnych wielbicieli przesyłam 2 zdjęcia, które zrobiłam niedawno pewnego wczesnego poranka (jak na moje zerowe umiejętności fotograficzne, uważam je za moje zdjęcia roku ;))