poniedziałek, 27 czerwca 2011

"A jak tam ci się mieszka w tej Turcji?" - czyli jak to jest mieszkać między willami, hotelami, wioską i kahve.

"A jak tam ci się mieszka w tej Turcji?" to najczęściej zadawane mi pytanie. Zadają mi je przyjaciele, znajomi, turyści, których tutaj spotykam, ludzie, którzy czytają tego bloga itd. Mieszka mi się póki co nie najgorzej :)

Pamiętam bardzo dobrze, kiedy kilka lat temu przyjechałam tutaj ze znajomymi na wakacje (w ogóle to w tym roku mija 10 lat od kiedy po raz pierwszy zawitałam w Turcji). Pewnego dnia pływałyśmy sobie z P. (moją przyjaciółką) w morzu i podziwiałyśmy piękne widoki, kiedy nagle P. zażartowała: "ale tu fajnie, mogłybyśmy tu zamieszkać!". Mnie dwa razy nie trzeba powtarzać. Zaczęłam od razu kombinować co by tu zrobić, żeby pomysł zrealizować. Po półgodzinnych rozważaniach wpadłyśmy na pomysł mało wyrafinowany, ale wówczas wydawał nam się najbardziej realny - zostaniemy rezydentkami. Po powrocie do Polski znalazłam kurs pilota, a P. ze względu na plany zawodowe miała dołączyć do mnie po jakimś czasie. Kurs pilota zakończyłam po 1 zajęciach, a P. nawet nie zaczęła :) Na następne zajęcia nigdy nie udało mi się przyjść. A to pomyliłam daty, a to pomyliłam miejsce, a to pomyliłam godziny - po kilku nieudanych próbach wybrania się na kolejne zajęcia poddałam się - kader! (przeznaczenie). Widać nie dane było mi zostać pilotem wycieczek. Zresztą patrząc na ludzi, których spotkałam na kursie, ogarniętych żądzą podróżowania, pilotowania wycieczek, organizowania drogich wyjazdów integracyjnych dla firm itd. itp. widziałam, że kompletnie do tej grupy nie przystaję i co więcej - w ogóle mnie nie interesuje tego typu praca. 

Przez następne kilka lat zastanawiałam się jakby tu przenieść moje życie do Turcji, do której ewidentnie coś przyciągało mnie jak magnes. Miałam w planach szkołę muzyczną (w Polsce chodziłam do szkoły wokalnej), studia, a nawet pracę w międzynarodowej korporacji z siedzibą w Stambule (ja, która korporacji nie znoszę!). Cokolwiek byle w Turcji. Rok temu trochę odpuściłam z kombinowaniem, stwierdziłam, że rozwiązanie samo do mnie przyjdzie. I kiedy odpuściłam, moje życie nieoczekiwanie pozmieniało się nieco (nie ukrywam - życie osobiste). Pozmieniało się na tyle, że pchnęło mnie wprost w ramiona Republiki :) 

Nie będę tutaj pisać całej listy dylematów jakie miałam, nie będę pisać o rozterkach, trudnych decyzjach, kilku mniej lub bardziej ryzykownych krokach, napiszę tylko prostą, znaną i starą jak świat prawdę: do odważnych świat należy. Czasem warto zaryzykować - szczególnie kiedy jesteście gotowi spróbować BYĆ zamiast MIEĆ (mówię to ja - miłośniczka gadżetów, ciuchów, kosmetyków...). A uważam, że BYĆ to w dzisiejszych czasach wyzwanie, o czym się na co dzień przekonuję.

W naszej małej typowo turystycznej mieścinie kontrast pomiędzy BYĆ i MIEĆ rzuca się dość mocno w oczy. I oczywiście nie zawsze jest to kwestia wyboru stylu życia. Z czasem zdałam sobie z tego sprawę, że ludzie, którzy żyją tutaj biednie mają oczywiście wybór, tylko często nie zdają sobie nawet z tego sprawy. Dzieci z wielodzietnych rodzin nauczone są od wczesnych lat życia dorabiać, pracować, pomagać rodzicom - czyli skupiać się na zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Nikt z nimi nie rozmawia o marzeniach, celach, ambicji, motywacji. Szczęście dla nich to być razem - czyli rodzina w komplecie - być zdrowym (tutaj mało kto ma umowę o pracę i mało kto ma ubezpieczenie, więc choroba zazwyczaj drogo kosztuje....), mieć tyle pieniędzy, żeby mieć co jeść, mieć w co się ubrać. Większość osób, które tutaj poznałam nie było nigdy na wakacjach. Oczywiście kiedyś mówiłam: ale przecież mieszkacie jak na wakacjach. Co oczywiście jest bzdurą. Bo mieszkać tutaj, oznacza pracować przez cały sezon (czyli od początku maja do końca października - CODZIENNIE, niektórzy mają 1 dzień wolny), a zimą żyć z zarobionych latem pieniędzy, co w praktyce najczęściej oznacza, że trzeba dorobić.

Ale są też i szczęściarze, którzy urodzili się w tej miejscowości. Wielu z nich sprzedało za ogromne sumy swoje ziemie, na których teraz stoją wielkie hotele. Inni około 15 lat temu pobudowali domy z apartamentami do wynajęcia lub sprzedaży (to bardzo popularne tutaj) i całkiem nieźle sobie żyją - tylko z wynajmu. Jeszcze inni mają sklepy, restauracje, wille itd. i ludzi, którzy dla nich w tych miejscach pracują.

Obok tych willi i hoteli jest wioska - old village. Byłam tam kilka razy, bo w wiosce jest tamirci, czyli pan, który naprawia rowery (a rower to mój główny środek lokomocji - miła odmiana po latach jeżdżenia warszawską komunikacją miejską minimum 2h dziennie). Wioska wygląda biednie. Wszędzie biegają dzieciaki, które bawią się na ulicach. W promieniu kilkudziesięciu metrów są 3 kahve - czyli kawiarnie tylko dla mężczyzn, którzy przesiadują tam godzinami, piją, lulki palą i w różne gry grają. Strasznie chciałam zrobić zdjęcie kahve, ale nie wypada mi nawet patrzeć za długo co tam się w środku dzieje, bo jest to co najmniej nie na miejscu - jestem kobietą i jestem yabanci (obca). Ale pewnego dnia zrobię i już! :) W wiosce unosi się zapach kur, kóz i na pewno jakichś jeszcze zwierząt nie wiadomo gdzie pochowanych, wilgoci, benzyny, ale i pianki do golenia z pobliskiego salonu fryzjerskiego, owoców, ziół. To co mi się najbardziej w wiosce podoba to rodziny jedzące zawsze wspólnie kolację przed domem. 

Ponieważ mam taką przypadłość, że lubię przyglądać się jak ludzie mieszkają, zrobiłam trochę zdjęć, żeby się tym podzielić. Zdjęcia w wiosce robione są późnym wieczorem i z ukrycia (nie chciałam wzbudzać sensacji - nigdy wcześniej nie widziałam tam nikogo, kto nie jest Turkiem/Turczynką), dlatego wyglądają tak, a nie inaczej. Zdjęcia z części miejskiej są spoza centrum miejscowości. Centrum będzie innym razem. Bo centrum to zawsze inny klimat i inny świat.

Generalnie poniżej zobaczyć możecie ok. 70% mojej miejscowości:

Jeden z kilku cami [czyt. dżami] - meczetów w wiosce:

Jedna z moich ulubionych willi:

Tajemnicze wejście do meczetu w wiosce:

 Dom tamirci, u którego naprawiam rower:
 
To na tej uliczce w ciągu dnia bawi się mnóstwo dzieciaków: 
 

Fryzjer i golibroda w wiosce (jak szyld wskazuje - Golenye ;))

 Typowy dom w old village:

 Również jeden z typowych tutaj wiejskich domów:

A to dla odmiany typowy dom mieszkańca naszej miejscowości z części bardziej miejskiej (nasza właścicielka ma prawie identyczny):

Jak ktoś ma szczęście to ma taki widok i taki balkon :)

A tu widać jak na tyłach miasteczka są pola z warzywkami i ziołami - zapach wskazuje na to, że hmm....bardzo różnymi ziołami...

Niektórzy mieszkają też tak:

A niektórzy tak - to chyba najbardziej luksusowa willa w okolicy, do wynajęcia, zapraszam :) Z pewnością cena zwala z nóg, ale co tam...To tak a propos BYĆ a nie MIEĆ...


5 komentarzy:

  1. ehhh i pomyśleć że jeszcze miesiąc temu tam byłam, uwielbiam tę część miasta, nawet bardziej od centrum, szczególnie wieczorami i też zaglądam ludziom na podwórka i w okna:) co F. uważa za niegrzeczne :), ale cóż on ma to na co dzień ja muszę się nacieszyć widokami żeby mi starczyło na następne miesiące. Będę ponownie we wrześniu już nie mogę się doczekać :) pozdro i może do zobaczenia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przejmuj się, ja zawsze mówię A., że ciekawość jest oznaką inteligencji, co jest naukowo potwierdzone ;) Pozdrawiam i kto wie - być może do zobaczenia we wrześniu :) PS. Miło spotkać kogoś, kto przyjeżdża tutaj, a nie tylko do Alanyi (która co by nie powiedzieć jest równie piękna).

    OdpowiedzUsuń
  3. A gdzie jest ta miejscowość??

    OdpowiedzUsuń
  4. 8 km na południe od Marmaris.

    OdpowiedzUsuń
  5. A mnie właśnie ciekawią te wszystkie rozterki. Sama jestem zakochana w Turcji (nie mylić z Turkiem! Wszystkim się wydaje, że jak się zakochać, to tylko w osobie ;)) i kombinuję, jak się tam dostać. Na pewno chciałabym tam trochę pomieszkać. Jak to zrobiłaś? Wiadomo, że trzeba dużo odwagi, szczęścia i pewnie czegoś jeszcze, czego nie każdy doświadcza...

    OdpowiedzUsuń