czwartek, 30 czerwca 2011

Sodoma i Gomora

Nie paliłam się specjalnie do napisania na ten temat. Temat jest dyskusyjny, kontrowersyjny i trudny, choć w związku z powyższym na pewno ciekawy. Ryzykuję tym, że na moją głowę może zostać wylane wiadro pomyj - to wszak internet jest i wszyscy widzimy co się dzieje np. na każdym niemal forum - prędzej czy później pojawia się ktoś, kto delikatnie powiedziawszy wyrazi swoje poglądy w bardzo bezpośredni i mało subtelny sposób....(jeśli wiecie o czym mówię...). Ale jednak doszłam do wniosku, że nie napisać o tym byłoby zafałszowaniem obrazu miejsca, w którym mieszkam.

Mieszkam w typowo turystycznej miejscowości. Jest to jeden z najbardziej popularnych kierunków wakacyjnych. Znakomitą większość turystów stanowią Anglicy, a delej Szwedzi, Norwegowie, Rosjanie, Duńczycy, Polacy, Holendrzy, sporadycznie turyści z Mołdawii, Serbii itd. Tureckie słońce jest na tyle przyjazne, że sezon rozpoczyna się z początkiem maja, a kończy w ostatnich dniach października. Rok dzieli się więc na dwie części - sezon i zima. Różnią się one od siebie drastycznie. 

Zimą cała okolica wygląda jak wymarłe miasto (oczywiście tylko pod względem gęstości zaludnienia ;)) Ulice są niemalże puste, większość restauracji i kawiarni zamknięta, nierzadko dookoła porozrzucane są gruzy. Im bliżej do wiosny, tym widoczna jest większa aktywność otoczenia. Dźwigi odgruzowujące restauracje, nowe płytki na chodnikach, sadzenie nowych drzewek, a także....odnawianie więzi z dziewczynami z poprzednich sezonów i szykowanie się na przypływ nowego narybku...

W tym temacie trudno uniknąć generalizowania i oceniania. Zastrzegam, że piszę tylko o NIEKTÓRYCH Turkach i NIEKTÓRYCH dziewczynach. Z tego co wiem ja (a wiadomo, że nie wiem wszystkiego i to tylko mały wycinek rzeczywistości), z tego co widziałam/słyszałam oraz aktualnie widzę/słyszę to generalnie jak chyba na całym świecie, tak i tutaj faceci dzielą się na dwie grupy: ostatnich drani i porządnych facetów. Oczywiście jesteśmy tylko ludźmi i czasem każdy z nas popełnia błędy i gubi się - takich umieszczam w grupie porządnych facetów, którzy się zagubili i tymczasowo oddali pełną decyzyjność innemu organowi niż mózg ;)

No i niestety prawda jest taka, że my kobiety nafaszerowane bajkami o miłości, często mimo zapewnień przed samą sobą i wszystkimi koleżankami o tym, że na nas jakieś tam sztuczki nie działają, wpadamy jak śliwka w kompot. Wersje całej zabawy są jednak dużo bardziej skomplikowane i nieczęsto wyrafinowane niż by się mogło  wydawać.

Wersja najprostsza i najłagodniejsza: dziewczyna zakochuje się, a dla niego to tylko krótki wakacyjny romans.
Wersja dość często tu spotykana: dziewczyna zakochuje się, a dla niego jest tylko jedną z wielu dziewczyn w tym sezonie.
Wersja, którą dość często widuję: dziewczyna zakochuje się, a dla niego jest jedną z wielu dziewczyn w TYM TYGODNIU.
Wersja, którą również tutaj widuję: dziewczyna zakochuje się, a dla niego jest jedną z wielu dziewczyn w TYM DNIU (!).
Wersja, którą nierzadko widzę na co dzień: dziewczyna zakochuje się, a dla niego jest jedną z wielu dziewczyn oprócz ŻONY (z którą jak na Turka przystało ma minimum jedno dziecko).
Wersja, która także tutaj funkcjonuje: dziewczyna jest pijana i gotowa na wszystko, co on oczywiście przyjmuje (dają to bierz, biją to uciekaj....).
Wersja nieco bardziej szokująca: dziewczyna i jej przyjaciółka są pijane i gotowe na wszystko, co on oczywiście również przyjmuje.
Wersja szokująca i dla mnie kompletnie niezrozumiała: dziewczyna i jej siostra są pijane i gotowe na wszystko - on jest jeden, ale taka chwila może się nigdy dla niego nie powtórzyć.....
Wersja szokująca, kompletnie dla mnie niezrozumiała i chora: dziewczyna i jej matka są pijane....

Są jeszcze związki. Związki jak wszędzie są różne. Tutaj często są to związki Turków z Turczynkami lub związki Turków z cudzoziemkami (w tym rejonie od kilku pokoleń nikogo to nie szokuje). Związki normalne - rodziny, ciepłe, normalne rodziny z dziećmi, gdzie facet jest porządny, ma swój honor, szanuje żonę i rodzinę, jest NORMALNY i mają NORMALNY dom.
Są też związki młodszych Turków ze starszymi Angielkami zawarte przez facetów niestety często ze względu na korzyści materialne (nie będę pisać, że ZAWSZE z tego powodu, bo tak nie uważam).
Są też różne dziwne konfiguracje relacji (bo trudno to nazwać związkiem) połączonych z różnymi wersjami wyżej wymienionych romansów.

Generalnie czasem patrząc na to wszystko myślę sobie: Boże, Sodoma i Gomora. Dokąd ten świat zmierza? Jak bardzo zmienia się nasze myślenie i zachowanie kiedy jesteśmy na wakacjach? Jak duży wpływ mają filmy/reklamy/czasopisma na podtrzymanie romantycznego mitu o księciu z bajki, którego potem kobiety gotowe są zobaczyć w każdym kto spełnia choć jedno kryterium przystające do tego mitu? Jak bardzo alkohol może komuś zamroczyć myślenie? Gdzie mężczyźni mają moralne granice w zaspokajaniu swoich potrzeb seksualnych? Gdzie kobiety mają granice wakacyjnych "przygód"?

Pytania i teorie mnożą się. Ja przyjęłam wersję, że każda historia jest inna, tak jak i jej bohaterowie, którzy mają inne potrzeby, inne motywacje do określonych działań itd. A że ludzie muszą sobie jakoś uporządkować rzeczywistość, tworzą uogólnienia - stereotypy, które funkcjonują i będą zawsze funkcjonować. Przynajmniej dostarczają tematów do ożywionych dyskusji :) Nie ma to jak żywa interakcja! 

Pozdrawiam szczególnie wszystkich będących w tzw. mieszanych związkach oraz tych, którzy podejmują decyzje inne niż większość - narażając się tym samym tej większości ;)

Na koniec mały bonus - zdjęcie - tak wygląda moja piękna turystyczna miejscowość zimą - myślę, że zdjęcie jest również doskonałą metoforą tego, co pozostaje w głowach i w życiu tym, którzy ostro "zaszaleli" latem...


poniedziałek, 27 czerwca 2011

"A jak tam ci się mieszka w tej Turcji?" - czyli jak to jest mieszkać między willami, hotelami, wioską i kahve.

"A jak tam ci się mieszka w tej Turcji?" to najczęściej zadawane mi pytanie. Zadają mi je przyjaciele, znajomi, turyści, których tutaj spotykam, ludzie, którzy czytają tego bloga itd. Mieszka mi się póki co nie najgorzej :)

Pamiętam bardzo dobrze, kiedy kilka lat temu przyjechałam tutaj ze znajomymi na wakacje (w ogóle to w tym roku mija 10 lat od kiedy po raz pierwszy zawitałam w Turcji). Pewnego dnia pływałyśmy sobie z P. (moją przyjaciółką) w morzu i podziwiałyśmy piękne widoki, kiedy nagle P. zażartowała: "ale tu fajnie, mogłybyśmy tu zamieszkać!". Mnie dwa razy nie trzeba powtarzać. Zaczęłam od razu kombinować co by tu zrobić, żeby pomysł zrealizować. Po półgodzinnych rozważaniach wpadłyśmy na pomysł mało wyrafinowany, ale wówczas wydawał nam się najbardziej realny - zostaniemy rezydentkami. Po powrocie do Polski znalazłam kurs pilota, a P. ze względu na plany zawodowe miała dołączyć do mnie po jakimś czasie. Kurs pilota zakończyłam po 1 zajęciach, a P. nawet nie zaczęła :) Na następne zajęcia nigdy nie udało mi się przyjść. A to pomyliłam daty, a to pomyliłam miejsce, a to pomyliłam godziny - po kilku nieudanych próbach wybrania się na kolejne zajęcia poddałam się - kader! (przeznaczenie). Widać nie dane było mi zostać pilotem wycieczek. Zresztą patrząc na ludzi, których spotkałam na kursie, ogarniętych żądzą podróżowania, pilotowania wycieczek, organizowania drogich wyjazdów integracyjnych dla firm itd. itp. widziałam, że kompletnie do tej grupy nie przystaję i co więcej - w ogóle mnie nie interesuje tego typu praca. 

Przez następne kilka lat zastanawiałam się jakby tu przenieść moje życie do Turcji, do której ewidentnie coś przyciągało mnie jak magnes. Miałam w planach szkołę muzyczną (w Polsce chodziłam do szkoły wokalnej), studia, a nawet pracę w międzynarodowej korporacji z siedzibą w Stambule (ja, która korporacji nie znoszę!). Cokolwiek byle w Turcji. Rok temu trochę odpuściłam z kombinowaniem, stwierdziłam, że rozwiązanie samo do mnie przyjdzie. I kiedy odpuściłam, moje życie nieoczekiwanie pozmieniało się nieco (nie ukrywam - życie osobiste). Pozmieniało się na tyle, że pchnęło mnie wprost w ramiona Republiki :) 

Nie będę tutaj pisać całej listy dylematów jakie miałam, nie będę pisać o rozterkach, trudnych decyzjach, kilku mniej lub bardziej ryzykownych krokach, napiszę tylko prostą, znaną i starą jak świat prawdę: do odważnych świat należy. Czasem warto zaryzykować - szczególnie kiedy jesteście gotowi spróbować BYĆ zamiast MIEĆ (mówię to ja - miłośniczka gadżetów, ciuchów, kosmetyków...). A uważam, że BYĆ to w dzisiejszych czasach wyzwanie, o czym się na co dzień przekonuję.

W naszej małej typowo turystycznej mieścinie kontrast pomiędzy BYĆ i MIEĆ rzuca się dość mocno w oczy. I oczywiście nie zawsze jest to kwestia wyboru stylu życia. Z czasem zdałam sobie z tego sprawę, że ludzie, którzy żyją tutaj biednie mają oczywiście wybór, tylko często nie zdają sobie nawet z tego sprawy. Dzieci z wielodzietnych rodzin nauczone są od wczesnych lat życia dorabiać, pracować, pomagać rodzicom - czyli skupiać się na zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Nikt z nimi nie rozmawia o marzeniach, celach, ambicji, motywacji. Szczęście dla nich to być razem - czyli rodzina w komplecie - być zdrowym (tutaj mało kto ma umowę o pracę i mało kto ma ubezpieczenie, więc choroba zazwyczaj drogo kosztuje....), mieć tyle pieniędzy, żeby mieć co jeść, mieć w co się ubrać. Większość osób, które tutaj poznałam nie było nigdy na wakacjach. Oczywiście kiedyś mówiłam: ale przecież mieszkacie jak na wakacjach. Co oczywiście jest bzdurą. Bo mieszkać tutaj, oznacza pracować przez cały sezon (czyli od początku maja do końca października - CODZIENNIE, niektórzy mają 1 dzień wolny), a zimą żyć z zarobionych latem pieniędzy, co w praktyce najczęściej oznacza, że trzeba dorobić.

Ale są też i szczęściarze, którzy urodzili się w tej miejscowości. Wielu z nich sprzedało za ogromne sumy swoje ziemie, na których teraz stoją wielkie hotele. Inni około 15 lat temu pobudowali domy z apartamentami do wynajęcia lub sprzedaży (to bardzo popularne tutaj) i całkiem nieźle sobie żyją - tylko z wynajmu. Jeszcze inni mają sklepy, restauracje, wille itd. i ludzi, którzy dla nich w tych miejscach pracują.

Obok tych willi i hoteli jest wioska - old village. Byłam tam kilka razy, bo w wiosce jest tamirci, czyli pan, który naprawia rowery (a rower to mój główny środek lokomocji - miła odmiana po latach jeżdżenia warszawską komunikacją miejską minimum 2h dziennie). Wioska wygląda biednie. Wszędzie biegają dzieciaki, które bawią się na ulicach. W promieniu kilkudziesięciu metrów są 3 kahve - czyli kawiarnie tylko dla mężczyzn, którzy przesiadują tam godzinami, piją, lulki palą i w różne gry grają. Strasznie chciałam zrobić zdjęcie kahve, ale nie wypada mi nawet patrzeć za długo co tam się w środku dzieje, bo jest to co najmniej nie na miejscu - jestem kobietą i jestem yabanci (obca). Ale pewnego dnia zrobię i już! :) W wiosce unosi się zapach kur, kóz i na pewno jakichś jeszcze zwierząt nie wiadomo gdzie pochowanych, wilgoci, benzyny, ale i pianki do golenia z pobliskiego salonu fryzjerskiego, owoców, ziół. To co mi się najbardziej w wiosce podoba to rodziny jedzące zawsze wspólnie kolację przed domem. 

Ponieważ mam taką przypadłość, że lubię przyglądać się jak ludzie mieszkają, zrobiłam trochę zdjęć, żeby się tym podzielić. Zdjęcia w wiosce robione są późnym wieczorem i z ukrycia (nie chciałam wzbudzać sensacji - nigdy wcześniej nie widziałam tam nikogo, kto nie jest Turkiem/Turczynką), dlatego wyglądają tak, a nie inaczej. Zdjęcia z części miejskiej są spoza centrum miejscowości. Centrum będzie innym razem. Bo centrum to zawsze inny klimat i inny świat.

Generalnie poniżej zobaczyć możecie ok. 70% mojej miejscowości:

Jeden z kilku cami [czyt. dżami] - meczetów w wiosce:

Jedna z moich ulubionych willi:

Tajemnicze wejście do meczetu w wiosce:

 Dom tamirci, u którego naprawiam rower:
 
To na tej uliczce w ciągu dnia bawi się mnóstwo dzieciaków: 
 

Fryzjer i golibroda w wiosce (jak szyld wskazuje - Golenye ;))

 Typowy dom w old village:

 Również jeden z typowych tutaj wiejskich domów:

A to dla odmiany typowy dom mieszkańca naszej miejscowości z części bardziej miejskiej (nasza właścicielka ma prawie identyczny):

Jak ktoś ma szczęście to ma taki widok i taki balkon :)

A tu widać jak na tyłach miasteczka są pola z warzywkami i ziołami - zapach wskazuje na to, że hmm....bardzo różnymi ziołami...

Niektórzy mieszkają też tak:

A niektórzy tak - to chyba najbardziej luksusowa willa w okolicy, do wynajęcia, zapraszam :) Z pewnością cena zwala z nóg, ale co tam...To tak a propos BYĆ a nie MIEĆ...


sobota, 25 czerwca 2011

Çok sıcak ya...czyli "ale upał!"

Jest gorąco. Jest naprawdę bardzo gorąco. 36 stopni, 38 stopni, 40  stopni.... (w cieniu rzecz jasna). O tej porze roku to w Turcji Egejskiej normalne. Będzie jeszcze cieplej. Gdybym spędzała tu 2 tyg. w luksusowym hotelu, to pewnie ta informacja by mnie ucieszyła. Jednak jeśli chodzi o normalne życie, ta temperatura jest zabójcza, szczególnie bez klimatyzacji, która na razie w naszym mieszkaniu nie działa.

W praktyce wygląda to tak, że jest się cały czas zmęczonym, nie ma czym oddychać (jakby tlenu brakowało) i po każdej czynności trzeba umyć minimum twarz zimną wodą, jeśli nie wziąć zimny prysznic, co daje ulgę na ok 10 minut. Nie jesteśmy już nawet głodni. Śniadania, które normalnie celebrowaliśmy ok. 1h (tureckie śniadania są pyszne i zdrowe i kiedyś jeszcze o nich napiszę), teraz coraz częściej skrócone są do 20min lub w ogóle z nich rezygnujemy. Obiady są lekkie, w zasadzie pikantne warzywa w różnej postaci z jogurtem (turecki jogurt to jeden z moich ulubionych produktów, polski "bałkański" jogurt jest jedynie jego namiastką). Nasze kolacje coraz częściej ograniczają się do samych owoców. 

Aktualnie nie jestem w stanie przejść nawet kilkunastu metrów bez wytarcia twarzy, która po prostu jest całkiem mokra po takim spacerze. Że nie wspomnę o tym, że kiedy pomyślę o półgodzinnym spacerze na plażę w środku dnia, to robi mi się słabo na samą myśl. Już widzę jak idę a nade mną tzw. patelnia - czyli słońce, przekształcające mnie w stan płynny. Po kilkunastu minutach zaczynam słyszeć bicie swojego serca, nawet jeśli obok mnie przejeżdża akurat traktor, że już nie wspomnę, że czuję, że zaraz położę się na chodniku, bo to jedyne co przyniesie mi uglę (teraz w pełni rozumiem Brazylijczyków robiących sobie popołudniową drzemkę na środku chodnika!).

Dlatego mam rower. Na rowerze na plażę dojeżdżam 15 minut. Czuję wiatr we włosach itp., ale jak już przyjeżdżam, to na plaży wszyscy pytają co mi się stało, bo jestem cała mokra (na rowerze tego nie czuję, czuję dopiero jak z niego schodzę). Przy okazji aktualnie nie mogę zrozumieć turystów, którzy leżą CAŁY dzień na plaży na pełnym słońcu. Fakt, mają morze, do którego wskakują co jakiś czas. Wiem, bo też byłam taką turystką. Ale turyści tylko wypoczywają. Nie muszą niczego załatwiać w bankach, urzędach, nie muszą robić zakupów, ogarniać domu itp. Jakiekolwiek prace domowe, które wykonuję kończą się tak, że po 5 min. wyglądam jakbym właśnie wyszła spod prysznica (a przecież dopiero tam idę!), następnie pojawia się stan przedzawałowy (starość nie radość ;)).

Jest jednak ktoś kto pomyślał o nas - właścicielka domu. Jakiś czas temu z całą rodziną wyczyściła, odnowiła i napełniła świeżą wodą basen, który jest w naszym ogródku! My mamy to szczęście, że mieszkamy na parterze, więc do basenu możemy wchodzić prosto z naszego balkonu :) Ot, taki nasz mały luksus, który uprzyjemnia nam życie w tej z piekła rodem temperaturze.



Są jeszcze  słynne wszędzie wokoło organizowane "boat trip" - idealne na upalny wolny dzień :)

Wyglądają mniej więcej tak:



Łodzie płyną pomiędzy mniej więcej takimi skałami:


Wskakujemy z nich mniej więcej do takiej wody:


Podziwiamy takie widoki:


Zatrzymujemy się przy takich plażach (ten czarny punkt po prawej to krówka):


Załoga dwoi się i troi, żeby zapewnić turystom rozrywkę:


A mimo to przyroda stanowi dla nich znacznie silniejszą konkurencję:


A wszystkiemu od lat przypatrują się niczym niewzruszone skały:


Tureckie wieczory są idealnym dopełnieniem takiego dnia - nargila, Efes, midye - przysięgam jestem w stanie zjeść ich tyle ile jestem w stanie zjeść sushi - ci, co mnie znają to wiedzą :)


No i na koniec - nie sądziłam, że kiedykolwiek nawet o tym pomyślę, ale.......
marzę o deszczu!!!!!!!!!!!!!!!

wtorek, 21 czerwca 2011

Przyjaźń w tureckim wydaniu.

Przyjaźń to chyba jedna z najważniejszych wartości dla Turków (zaraz po rodzinie, która jest najważniejsza). Osobiście mam okazję zaobserwować to głównie w męskim gronie, jako że z damskim nie mam zbyt wiele do czynienia. Na palcach jednej ręki mogę policzyć Turczynki, które udało mi się kiedykolwiek poznać (ok. 80% ludzi na ulicach to faceci), a tych, z którymi udało mi się porozmawiać jest jeszcze mniej. Mieszkam w miejscowości turystycznej, gdzie większość ludzi po poznaniu podstaw gramatyki angielskiego, dalej uczy się go już w praktyce - od turystów (w większości Anglików). A że w sektorze turystycznym pracują głównie mężczyźni (z prostych przyczyn: sklepy, restauracje, biura podróży itd. otwarte są dniami i nocami i w sezonie pracuje się codziennie po min. 12h), dziewczyny nie mają okazji mówić po angielsku. Spoufalać się z turystami też im nie wypada, więc tutaj pozostaje im tylko nauka języka w szkole. 

Męską przyjaźń, zażyłość, szacunek można zobaczyć już po tym jak się witają. W Turcji witając się podajemy sobie rękę, całujemy się w jeden policzek, w drugi, przytulamy się z jednej strony i następnie z drugiej. Faceci często nie dają sobie dosłownie całusa w policzek, ale dotykają się czołem z jednej i z drugiej strony. Lubię obserwować ten moment, bo te kilka sekund powitania pokazuje właśnie wzajemny szacunek, powagę chwili i taką przynależność do "męskiego świata". Generalnie widokiem zgoła normalnym są też mężczyźni, którzy idą objęci na ulicy (i są hetero), trzymają się z rękę (i jest to przejawem przyjaźni, nie związku!), siedzą w pubie przytuleni do siebie i oglądają tv (widok bezcenny, jak dla mnie uroczy!). Wyobrażacie sobie reakcję Polaków na takie zachowania w Polsce? :)

Ale co to znaczy prawdziwa przyjaźń dla Turka? Oznacza gotowość pomocy swojemu przyjacielowi ZAWSZE i WSZĘDZIE. I nie jest to tylko czcze gadanie. Przyjaciel potrzebuje pieniędzy - pożyczamy mu ile tylko potrzebuje i bez pytania na co i kiedy odda. To jest nieważne. Przyjaciel potrzebuje pomocy - rzucamy wszystko co robimy w danej chwili, bez pytania przyjaciela co się dzieje, dlaczego itd. - rzucamy wszystko (jeśli trzeba to nawet pracę!) i śpieszymy mu z pomocą. Przyjacielowi pożycza się ostatnią koszulkę (dziwi mnie, że nie pożycza się majtek ;)), dla przyjaciela uruchamia się sieć kontaktów jeśli jest taka potrzeba, dla przyjaciela śledzi się jego siostrę jeśli umawia się z jakimś podejrzanym typem i dzwoni się z informacją jak wygląda sytuacja.

Myślę, że najlepszym odzwierciedleniem wszystkiego co napisałam powyżej jest historia mojego znajomego. Ma on przyjaciela - takiego z prawdziwego zdarzenia, z dzieciństwa. Teraz obaj mają prawie 40, ale znają się chyba od 8 roku życia. "Pamiętam jak boso graliśmy w piłkę" - mawia często mój znajomy o swoim przyjacielu. Podróżowali razem po świecie, robili razem interesy i generalnie mój znajomy mówi, że zawsze mogli na sobie polegać. W każdym razie mój znajomy miał narzeczoną. Mówi, że fajna dziewczyna była i mieli się pobrać. Pewnego dnia jednak siedzieli we trójkę - mój znajomy, narzeczona i przyjaciel znajomego w pubie. Dziewczyna zażartowała sobie z jego przyjaciela i  dała mu kuksańca w brzuch. A że trafiła na zły dzień przyjaciela, ten się obraził i do końca wieczoru nie odzywał się do nikogo i siedział smutny z nosem na kwintę. Mój znajomy zobaczył, że jego narzeczona sprawiła przykrość jego przyjacielowi. I co zrobił? Jeszcze tego samego dnia ZERWAŁ ZARĘCZYNY. Moje mega zdziwienie po tym jak opowiedział mi tą historię skwitował tylko jednym zdaniem: "nie pozwolę, żeby ktoś w mojej obecności kiedykolwiek sprawiał przykrość mojemu przyjacielowi!". No to ja już nie mam pytań :)

niedziela, 19 czerwca 2011

Wesele :)

Moi znajomi wczoraj pobrali się. Niestety nie mogłam przyjechać do Polski, czego bardzo żałuję, tym bardziej, że są to pierwsi z moich wszystkich najbliższych znajomych, którzy się pobrali (!!!!). Ale dzięki ich uroczystości dowiedziałam się jak bardzo skomplikowanym przedsięwzięciem jest zorganizowanie ślubu i wesela w Polsce. Trzeba zorganizować i zaplanować bardzo dużo rzeczy i zazwyczaj ta organizacja rozpoczyna się na min. 2 lata przed planowanym wydarzeniem (!!!!), wiąże się ze stresem, dokonywaniem nieskończonej ilości wyborów itd. - kto przeżył, ten wie.

W Turcji to nie jest takie skomplikowane. Pewnego dnia wracając do domu zauważyliśmy, że na skrzyżowaniu dróg, jakieś 10 min spacerkiem od centrum naszego miasteczka zbiera się spora grupa ludzi. Ustawiali na środku drogi plastikowe białe krzesła, kilka osób było wyjątkowo elegancko ubranych (tutaj oznacza to, że np. kobieta ma fryzurę prosto od fryzjera - najczęściej nawinięte wcześniej na grube wałki loki, nierozczesane, ale spryskane mocno lakierem, ciężki makijaż i sukienkę, której przynajmniej jeden elemnet musi się błyszczeć). Spytałam A. co oni tutaj szykują, na co on: jak to co, wesele! :) Ja na to: ale tak na środku drogi? On na to: no raczej! Żeby wszyscy mogli przyjść! Ja: a to my też możemy? A.: no pewnie :) 

Tak oto zupełnie przypadkiem znalazłam się na tureckim weselu. Przyszliśmy nie zaproszeni, ale A. wytłumaczył mi, że to bardzo dobrze dla pary młodej, bo im więcej gości, tym świadczy to o bardziej udanym weselu. Zresztą wszędzie było tyle plastikowych krzeseł, ustawionych wokół miejsca do tańca, że podejrzewam, że spokojnie mogłoby jeszcze przyjść przynajmniej 100 nie zaproszonych wcześniej gości. 

Część gości siedziała i obserwowała co się dzieje, ale znakomita większość była na parkiecie. Parkiet: 95% kobiet, z czego ok. 10% w wieku zbliżającym się do 100, a tańczących...żywo, oj żywo! Instrumentarium grupy dbającej o oprawę muzyczną, dojrzałam z oddali: klarnet (obowiązkowo!), bardzo duży bęben, darbukę, zurnę - instrument dęty, drewniany, bardzo specyficzna barwa, świdrująca w uszach (obowiązkowo!), tradycyjnie keyboard, nierzadko też gotowy podkład. 

Panna młoda: lat 20, ubrana tradycyjnie w białą suknię, tyle, że bogaaaato zdobioną (jak na moje oko, to zużyto kilka kilogramów brokatu). Co ciekawe - mało się uśmiechała. Raczej bardzo stonowana w gestach i mimice. Żeby było jasne - nikt jej do ślubu nie przymuszał (to niewielka miejscowość, więc wszyscy o sobie wszystko wiedzą, toteż A. zrelacjonował mi mniej więcej historię ich związku). Pan młody: lat 22, ubrany elegancko, z mniejszym połyskiem niż panna młoda, jednak wydaje mi się, że "na włosach żel mu jak srebrzysty księżyc lśnił" :) Pan młody w odróżnieniu od damy jego serca, całym sobą wyrażał radość z zaistniałej sytuacji, w czym niesamowicie przypominał mi koguta, ale oceńcie sami (uprzedzam, jakoś moich video i zdjęć nie jest zbyt dobra, a to dlatego, że robię je małą tzw. małpką):


Co zaś tyczy się gości - większość niespecjalnie przejmowała się strojem, jedynie najbliższa rodzina. Reszta wyglądała jedynie nieco lepiej niż codziennie. Żadnych stołów z jedzeniem, żadnego siedzenia, biesiadowania, picia itp. Jeden tylko niewielki stół dla pary młodej i może jeszcze świadków. Ale nie widziałam go dobrze, więc nie wiem co dokładnie na nim było. Co jakiś czas przechadzało się między gośćmi dwóch panów - jeden rozdawał lokmę (tradycyjne słodycze tureckie), drugi polewał dłonie wodą kolońską (to bardzo popularne w Turcji - po posiłku wszyscy przecierają dłonie wodą kolońską, zazwyczaj o zapachu cytryny - pozbywamy się bakterii i odświeżamy - bardzo przyjemne, orzeźwiające).

Wszyscy natomiast skupieni byli na tańcu. I oczywiście żaden tam taniec w parach. Tradycyjne, pstrykanie palcami "na raz" (po latach słuchania jazzu, wciąż podświadomie szukam synkopy, a tu nie ma! :)), metrum - czasem banalne, czasem....jak dla mnie skomplikowane, dla Turków zupełnie naturalne, krok - zazwyczaj do przodu i do tyłu - trochę jak salsa, ale w tureckim wydaniu :) To, co mi się podobało najbardziej, to tańczące staruszki. Ale jak tańczące! Z pełnym zaangażowaniem i energią! :) Nie udało mi się niestety wszystkiego zarejestrować, ale mam chociaż to:



No i oczywiście tradycyjna mieszanka kobiet - od tych w chustach na głowie, skromnie ubranych, po te w mini-spódniczkach na wysokich obcasach. Wszędzie oczywiście mnóstwo dzieci. Dzieci zdaniem Turków przynoszą szczęście, dlatego w każdej rodzinie powinna być minimum dwójka.

Generalnie cała impreza sprawiała wrażenie dość spontanicznej, prostej, gdzie treść jednak mimo wszystko brała górę nad formą. To chyba zresztą typowe dla Turków. Tutaj jednak często np. zastawa stołowa, strój itp. ma drugorzędne znaczenie przy różnego rodzaju spotkaniach. Ważniejsze jest to, że jesteśmy razem. To się czuje. I to mi się podoba :)

sobota, 18 czerwca 2011

Sieć kontaktów - bez niej ani rusz :)

Podobnie jak wielu wielbicieli Turcji lub jak wiele dziewczyn będących w tzw. związkach mieszanych, żeby legalnie zamieszkać w Turcji, muszę się sporo natrudzić, żeby zdobyć ikamet - pozwolenie na pobyt. Prawo jest, przepisy są, ale "burasi Turkiye" - to Turcja proszę państwa. Prawo sobie, a urzędnicy sobie. To, co mnie denerwowało w polskich urzędach to nic. Tutaj mogłabym na głowie stanąć, a jeśli pan policjant mówi nie, to choćby wszystkie prawa i przepisy były po mojej stronie, to "nie" znaczy NIE i koniec dyskusji.

Jednak jest jeden klucz, który otwiera wszystkie drzwi....KONTAKTY - w Turcji rzecz nieoceniona. Dzwonisz do kolegi, który ma kolegę, którego kolega pracuje w urzędzie, w międzyczasie spotykasz innego kolegę, któremu opowiadasz o swoim problemie, więc on od razu przypomina sobie, że jego kolega miał podobny problem i od razu do niego dzwoni. Ktoś przy okazji przechodząc słyszy o czym rozmawiacie, więc też włącza się do rozmowy, bo jego siostra miała podobą sytuację itd. Po godzinie pół miasta jest zaangażowana w pomaganie. Każdy chce się w końcu wykazać tym, że ma znajomości.

Najbardziej podobają mi się sytuacje z policją - jedziesz z kolegą na motorze. Kolega nie ma prawa jazdy (co jest całkiem normalne, nie miał pieniędzy na zrobienie) i motor jest pożyczony. Łapie Cię policjant. Normalnie powinien zabrać motor - płacisz sporą sumę za odebranie go potem i za to, że nie masz prawa jazdy. W ciągu jednej minuty okazuje się jednak, że on jest znajomym ojca Twojego kolegi i że przecież nikt nie chce robić żadnego problemu. Nikt nie chce przecież sprawić, żeby ktoś był smutny.

I tak to właśnie działa. Trochę jak w biznesie :) Sieć kontaktów to nieoceniony zasób. Zawsze i wszędzie. Do tego jest jeszcze ogromnie ważna dla Turków wartość - przyjaźń. Ale o tym innym razem.

piątek, 17 czerwca 2011

Mieszkam na południowym zachodzie i wstaję o słońca wschodzie.

Mieszkam w małej miejscowości nad morzem na południowym zachodzie Turcji. A skoro już tu mieszkam, to również chcąc nie chcąc (raczej bardziej chcąc niż nie chcąc) biorę udział w życiu społecznym. Człowiek - istota społeczna - pod każdą chyba szerokością geograficzną gromadzi się, świętuje wspólnie, ma takie czy inne życie rodzinne, przyjaciół, kontakt z naturą itd. A to, co czyni to wszystko tak interesującym jest fakt, że istnieją różnice kulturowe.  To o nich pewnie będę pisać tutaj głównie. To o nich na pewno będę chciała dyskutować. To one są i będą pewnie zawsze dla mnie inspiracją - do myślenia, do dyskutowania, do rozważania, do tworzenia...