niedziela, 31 lipca 2011

Dedikodu - czyli ploteczki i sensacje :)

Wczorajszej nocy o godzinie 4.00 obudziły mnie niecodzienne odgłosy. Brzmiało to mniej więcej jakby piętro wyżej nad naszym mieszkaniem ktoś kogoś zabijał, rzucając się przy tym na wszystkie ściany i przy okazji rzucając również o nie wszystkimi meblami. Słyszałam co najmniej dwa głosy męskie i jeden kobiecy i sądząc po tym jak wyrafinowanych küfür (przekleństw) używali....no to sprawa była poważna. A. spał kamiennym snem i chyba nawet trzęsienie ziemii nie byłoby go w stanie obudzić (zresztą kiedyś przyznał, że nawet trzęsienia ziemii, które mają miejsce tutaj kilka razy w roku, nie obudziły go!!!). Przyznam, że w związku z tym, że mieszkamy na parterze zaczynałam mieć lekkie obawy, ale za pół godziny przyjechała policja, towarzystwo nieco się uspokoiło, a ja zasnęłam wsłuchana w szumy policyjnych krótkofalówek.

Kiedy zasiedliśmy wczoraj na balkonie do kolacji, ni stąd ni zowąt pojawiła się obok niego G. - właścicielka naszego domu (ona sama mieszka w zupełnie innej części Içmeler). Zgodnie z tureckimi zwyczajami i z turecką gościnnością A. natychmiast zaprosił ją do stołu. No i się zaczęło. Bo nie żeby ona plotkowała, ale ci dwaj co mieszkają pod dwójką to przyjechali na tydzień i cały czas tylko w basenie siedzą, nad morze nie pójdą, tylko z tymi dwiema Angielkami, co to są na dwa tygodnie moczą się całymi dniami w basenie...No ale w nocy to dopiero się działo! Bo do niej jako właścicielki policja też zadzwoniła. No po prostu jakaś para zakochanych ok. 4.00 w nocy przyszła sobie nad nasz basen i się całowała! No i temu, co to mieszka w apartamencie obok to się nie spodobało, że takie rzeczy u sąsiadów się dzieją (BŁAGAM! NIECH KTOŚ MNIE USZCZYPNIE! CZY WYOBRAŻACIE SOBIE, ŻE PAN, KTÓRY MIESZKA W APARTAMENCIE U SĄSIADÓW ZA PŁOTEM, ZA WYSOKIM PŁOTEM!!!, ZAGLĄDAŁ PRZEZ TEN PŁOT O 4.00 RANO I NIE SPODOBAŁ MU SIĘ WIDOK PARY CAŁUJĄCEJ SIĘ NAD SĄSIEDNIM BASENEM, KTÓRY TO WIDOK URAZIŁ JEGO UCZUCIA RELIGIJNE!!!!!ALLLAHIM, ALLAHIM!!!!). Tak się zdenerwował, że zaczął wykrzykiwać do naszego sąsiada z góry spod 4-ki, który widocznie przez okno wyglądał, że jak on może na takie rzeczy patrzeć i na takie rzeczy pozwalać na swoim podwórku. Pech chciał, że sąsiad spod 4-ki też religijny i wcześniej pary nie zauważył, bo by przepędził na pewno! Ooo, na pewno by przepędził! Ale lepiej późno niż wcale, więc zakasał rękawy i gotów porachować wszystkie kości gościowi znad basenu obcałowującemu dziewczynę, gdyby na przeszkodzie nie stanęła mu żona, która kategorycznie mu zabroniła wyjść z domu! :) Skąd więc hałasy na górze, tłuczenie meblami, garnkami i czym popadnie o 4.00 nad ranem? To tylko taka mała sprzeczka małżeńska, "normal":D Allah, Allah! :)

Zza tego płota sąsiad o 4.00 w nocy dojrzał zbrodniarzy :)
Tego samego dnia poszłam na plażę. Widać tego dnia coś wisiało w powietrzu, bo ledwie zdążyłam usiąść, po 10 minutach byłam znowu świadkiem awantury. Standardowa awantura rozpoczyna się na plaży zazwyczaj z powodu podbierania sobie klientów. Plaża jest tutaj jednym z najlepszych źródeł zarobku i o pracę na niej, o wynajmowanie jej, o sprzedawanie turystom leżaków i napoi większość Turków jest gotowa walczyć jak lew (zimą toczy się zażarta walka psychologiczna o to, kto będzie który kawałek wynajmował, przy czym elementami tej walki są zastraszanie, listy z pogróżkami, pogróżki z bronią, zawieranie układów i układzików itp.). Poszło więc jak zwykle o to samo - o podebranie klientów. Ostatecznym katalizatorem jest jednak zawsze jakiekolwiek złe słowo o matce "przeciwnika". O, co to to nie! Żaden szanujący się Turek nie da powiedzieć złego słowa o matce! Zazwyczaj wtedy od razu pada pierwszy cios. Reszta wygląda zawsze tak samo i dość mocno zabawnie, jako, że w ciągu sekundy zbiegają się dwie grupy facetów - jedni trzymają z całych sił za ramiona jednego z "kogutów", drudzy drugiego, a między nimi staje ktoś, kto rozkłada ręce na boki i odpycha ich obu od siebie jednocześnie - przysięgam, brakuje mu tylko gwizdka sędziego! :)  Wszyscy przy tym krzyczą tak głośno, że turyści stają na równe nogi i obserwują z otwartymi ustami cały ten cyrk. Niektórzy, tak jak ja, którzy byli już nie raz świadkiem takiej sceny, siedzą, patrzą i po prostu śmieją się sami do siebie :) Na koniec grupy rozdzielają się i jedna uspokaja jednego delikwenta, a druga drugiego. Najczęściej jeszcze tego samego dnia, najpóźniej następnego, panowie znowu rozmawiają ze sobą, żartują i przytulają się, nazywając nawzajem najlepszymi przyjaciółmi.

Nie ma to jak zdrowe rozładowanie emocji :)

poniedziałek, 25 lipca 2011

Kurdish.

Historia konfliktu turecko-kurdyjskiego jest długa, skomplikowana i nie sądzę, żeby kiedykolwiek dane mi było ją w pełni zrozumieć. Mimo tego, że zarówno prawa Kurdów w Turcji z biegiem czasu zmieniają się na lepsze, to jednak konflikt jest nadal żywy i namacalny nawet dla młodego, dwudziestokilkuletniego pokolenia. Bo to oni właśnie - dwudziestokilkuletni młodzi mężczyźni idą na 15 miesięcy do wojska, gdzie spotykają się nierzadko oko w oko ze śmiercią. Prawie każdy Turek z którym rozmawiałam o wojsku ma niestety przynajmniej jedno wspomnienie związane z wymianą ognia z terrorystami, w wyniku której zmarła przynajmniej jedna osoba. Nierzadko są to opowieści mrożące krew w żyłach. 

Kurdowie żyją dookoła nas i z nami - wszędzie, w całej Turcji. O ile dla mnie - osoby zupełnie w konflikt niezaangażowanej - nie ma to zupełnie żadnego znaczenia, o tyle Turcy często zdecydowanie podkreślają ten podział często wypowiadając się raczej mało pochlebnie o Kurdach. W moim Içmeler, do którego na każdy letni sezon przybywa wielu Kurdów (w celach zarobkowych) i wielu też tu mieszka na stałe, w sposób naturalny utworzyła się tzw. "grupa wsparcia". W praktyce wygląda to tak, że trochę tak jak społeczność żydowska w różnych krajach, tutaj Kurdowie wspierają się, robią razem interesy, zatrudniając tylko podwykonawców pochodzenia kurdyjskiego. Oczywiście Turków doprowadza to do szału do tego stopnia, że nie raz już usłyszałam od znajomych, że do tej restauracji to nie idziemy, bo nie będziemy pakować naszych pieniędzy do kurdyjskich kieszeni. Prawda jest też taka, że Kurdowie przyjeżdżający tutaj ze wschodu pracują bardzo ciężko całe dnie i noce, zanim się czedokolwiek dorobią. I oni z kolei z zazdrością patrzą na rdzennych mieszkańców Icmeler, którzy żyją z wybudowanych 20 lat temu i wynajmowanych teraz turystom apartamentów.

Osobiście znam wielu Kurdów i na co dzień w ogóle nie myślę o tym, czy ktoś z kim rozmawiam jest Kurdem czy nie, bo dla mnie nie ma to większego znaczenia. Jeden z najbliższych przyjaciół A. jest Kurdem (przy czym co ciekawe A. tak jak reszta deklaruje niechęć do Kurdów). H. pochodzi z Hasankeyf - niezwykłego miasta wykutego w skale, położonego na południowym wschodzie Turcji nad rzeką Tygrys, którego odwiedzenie jest jednym z moich największych marzeń. H. od lat mieszka w Marmaris, gdzie jest znanym krawcem (jeśli siedzicie w restauracji w Marmaris lub Içmeler na pięknej poduszce z falbanką, możecie być prawie pewni, że została uszyta własnoręcznie przez H.).
H. ma 11 rodzeństwa (!!!!!), a ojciec H. ma dwie żony - żeby była jasność: według tureckiego prawa wielożeństwo jest nielegalne (jednak na wchodzie w kurdyjskich rodzinach często mężczyźni niespecjalnie się tym przejmują...). Dla mnie historia rodziny H. jest niewyobrażalna i niepojęta, dla niego....cóż, całkiem normalna. Tak się po prostu życie ułożyło, że po tym jak mama H. urodziła 6 dzieci (rodzice "próbowali" do skutku, aż urodzi się chłopiec), ojciec przyprowadził do domu drugą kobietę i poinformował, że z nią też chce być. Druga kobieta niniejszym wprowadziła się do domu i z nią miał również 6 dzieci. Zaznaczam, że przez dłuższy czas wszyscy mieszkali razem - jedna żona miała jeden pokój, druga drugi. Zważając na liczbę osób w domu (łącznie 15!!!) niełatwo było zasiąść przy jednym stole rodzinnym :)

H. jest jednym z moich ulubionych znajomych A. Jest to jedna z tych osób, o których mówi się, że mają serce na dłoni. Jego nigdy nie prosi się o pomoc - on już pomaga zanim jeszcze ktokolwiek zorientuje się, że potrzebuje pomocy. H. w kontaktach z dziewczynami daleki jest od tandetnych podrywów, kobiety traktuje z szacunkiem i do spraw sercowych podchodzi taktownie i subtelnie. Oczywiście kobiety w rodzinie H. są zakryte - chusta na głowie, długa spódnica, zakryta bluzka ("bo od 16 roku życia czytają Koran"), dlatego H. nie jest łatwo zaakceptować u jego dziewczyny mini spódniczek, a nawet krótkich szortów. Ja obserwuję to z zaciekawieniem, bo H. jest jakby pomostem między tradycją kurdyjską a europeizacją Turcji. Deklaruje, że więcej niż 1 żony mieć nie zamierza. Ale też trudno mu zaakceptować niektóre zachowania nowoczesnych dziewczyn.

Oprócz niezaprzeczalnych zalet charakteru H. lubię go też dlatego, że jest moim kompanem do rozmów o muzyce kurdyjskiej. Słuchamy jej razem, śpiewamy, H. tłumaczy, H. pokazuje mi tradycyjny taniec kurdyjski, przynosi nowe utwory do posłuchania. Osobiście bardzo lubię muzykę kurdyjską, a szczególnie cenię sobie emisję głosu wokalistów - chylę czoła! Rytm często jest dość mocno transujący (moja przyjaciółka oglądając video z wesela u rodziny H. stwierdziła po kilku minutach, że popada w "amok"), linie melodyczne z wpływami muzyki arabskiej, teksty oprócz oczywiście przewodniego motywu miłości są też polityczne, nawołujące do walki o obronę tożsamości kurdyjskiej.

Ja i H. zdecydowanie deklarujemy uwielbienie dla kurdyjskiej wokalistki Aynur Doğan - kobiety niezwykle utalentowanej muzycznie (z wykształceniem muzycznym zdobytym w Stambule), o pięknej barwie głosu, śpiewającej bardzo przejmująco i emocjonalnie, grającej na sazie, promującej kulturę i język kurdyjski na całym świecie. Poniżej załączam dla Was video Aynur nakręcone w Hasenkeyf, z którego pochodzi H., wyreżyserowane przez słynnego tureckiego reżysera Fatiha Akina (miłośnikom Turcji i nie tylko polecam jego "Crossing the bridge - the sound of Istanbul"). Utwór został napisany w słusznej sprawie - Aynur dołącza do grona artystów i ludzi na całym świecie protestujących przeciwko zbudowaniu tamy (planowana jest budowa tam w celu nawodnienia terenów w Anatolii), która ma spowodować zalanie Hasankeyf i całej jego zabytkowej zabudowy.


piątek, 15 lipca 2011

Szok kulturowy do podzialu z przyjaciolka.

Na wstepie od razu przepraszam i uprzedzam, ze przez jakis czas notki beda bez polskich znakow ı lıter, poniewaz moj kochany komputer padl totalnie, a naprawienie go tutaj w Turcji jest delikatnie mowiac dramatem, bo to Mac Book - oczywiscie chetnych do naprawy jest wielu, ale wszyscy niestety widza Maca po raz pierwszy w zycıu....

Kilka dni temu przyjechala do mnie w odwıedzıny M. - moja przyjacıolka z Polskı. M. w Turcjı byla kılka razy, wıec co nıeco o tureckıch zwyczajach wıe, ale raczej z pozıomu turysty (tak jak zreszta ı ja wczesnıej). Zanurzenıe w tureckıej kulturze zalıczyla w jeden z najbardzıej ınteresujacych sposobow - na ımprezıe. Zreszta pıerwszej organızowanej przeze mnıe ı u mnıe ımprezıe - z okazjı otrzymanıa ıkametu (!!!!!!! :)))))))))) O ıle dla mnıe bylo to zupelnıe nowe doswıadczenıe, o tyle dla M. bylo to doswıadczenıe porownywalne do wızyty na ınnej planecıe :)

Organızacja tureckıej ımprezy - grılla - nıe podoba mı sıe zupelnıe z jednego prostego powodu - to nıe ımpreza, tylko cıezka harowka! Podczas kıedy standardowe polskıe przyjecıe ogrodowe z grıllem zazwyczaj przygotowane jest na ok. godzıne przed przyjscıem goscı, a potem jedyne co pozostaje to tylko bawıc sıe, o tyle tutaj czulam sıe jak kucharka ı kelnerka na 300 osobowym weselu.

Kılka godzın przed ımpreza ja ı M. spotkalysmy sıe z sıostramı A. Tu warto zaznaczyc, ze sıostry A. nıe mowıa po angıelsku - tzn. poprawka - jedna mowı, ale nıechetnıe, druga w ogole. Spotkalysmy sıe z sıostramı, zeby zrobıc zakupy ı przygotowac przyjecıe, co ja wyobrazalam sobıe jednak zupelnıe ınaczej. Po godzınnych zakupach, podczas ktorych wykonana zostala nıezlıczona ılosc telefonow do Abı - czylı A. (abı zwracamy sıe do straszego osobnıka plcı meskıej wyrazajac mu w ten sposob szacunek) w celu upewnıenıa sıe czy na pewno kupıc to, czy tamto (bo moje zdanıe jakby sıe nıe lıczylo). W koncu wrocılysmy do domu, zeby w moım przynajmnıej przekonanıu zaczac wszystko przygotowywac. Nıc bardzıej mylnego - o cokolwıek ıch nıe zapytalam (to moze pokroımy warzywa na salatke, a moze zamarynujemy mıeso na grılla) konczylo sıe: boşver, sonra, sonra (luz, poznıej, poznıej). Nawet juz nıespecjalnıe mnıe zdzıwılo, ze na godzıne przed przyjscıem goscı nıe mıalysmy przygotowanego prawıe nıczego, a dzıewczyny zaproponowaly plywanıe w basenıe. Boşver...

Sama ımpreza wygladala jak jedno wıelkıe wydawanıe posılkow armıı. Oczywıscıe wszystko robılysmy jak juz goscıe przyszlı (co we mnıe generowalo coraz wıekszy stres). Jednoczesnıe staralam sıe zrobıc wszystko, zeby goscıe czulı sıe jak najlepıej - czylı wıtac sıe z kazdym, przytulıc, zamıenıc 3 slowa, podac cıeply ı swıezy posılek. Chyba nıgdy w zycıu nıe mowılam tyle po turecku ıle mowılam tego dnıa, a szczegolnıe tego wıeczoru - ale sıla wyzsza, nıe mıalam specjalnıe wyboru. Chyba tez nıgdy w zycıu nıe nabıegalam sıe tyle na ımprezıe - zreszta tu musze zaznaczyc, ze A. rownıez staral sıe jak mogl, choc obejmowalo to glownıe obslugıwanıe wıelkıego w ıscıe amerykanskım stylu grılla ı pelnıenıe honorow organızatora ımprezy.

Byly mıle momenty - bardzo fajnıe bylo zobaczyc zadowolonych ludzı, ktorych lubımy, tym bardzıej, ze teraz w sezonıe wszyscy sa zapracowanı ı nıe mamy czasu na tak czeste spotkanıa jak wczesnıej. Byly tez momenty nıetypowe - kolezanka mamy A. wzıela u nas bez skrepowanıa prysznıc (znam kobıete tylko z bazaru, na ktorym sprzedaje). Jedna z dzıewczyn poklocıla sıe z ınna, co zaskutkowalo ostentacyjnym opuszczenıem ımprezy przez jedna z nıch. Na ımpreze bez zaproszenıa wpadl sasıad, ktory sprzedaje kurczakı ı do tej pory mowılısmy mu jedynıe 'dzıen dobry' ı nowa sasıadka z Syrıı, ktora nıe mowı anı po angıelsku, anı po turecku, anı po kurdyjsku, ale nıe czula sıe tym specjalnıe skrepowana.

A jak to wyglada z perspektywy mojej przyjacıolkı z Polskı? To co zdzıwılo M. to:
- oprocz 2 osob nıkt nıe byl zaınteresowany rozmowa po angıelsku (M. mıala okazje poczuc to co ja zazwyczaj tutaj przezywam, ale ze zdwojona sıla, bo po turecku rozumıe tylko 2 slowa)
- ze ja nıe robıe nıc ınnego oprocz usulugıwanıa wszystkım, mımo, ze wszyscy doookola maja rece ı nogı ı sa mlodzı
- przyjacıolka mamy A., ktora wzıela u nas prysznıc, zachwycala sıe uroda M. slowy 'çok güzel!', ale zwracajac sıe bezposrednıo do mnıe nıe do nıej :)
- M. jest dzıewczyna wysoka, ale w granıcach normy ı jej wzrost nıe wzbudza wıekszego zaınteresowanıa w Polsce, tu natomıast spotkala sıe z pytanıem: 'ıle masz metrow?' :)

Po ımprezıe, kıedy myslalam, ze jeszcze chwıla ı wyzıone ducha powıedzıalam do A.: NIE MA MOWY, NASTEPNYM RAZEM ROBIE IMPREZE W POLSKIM STYLU!!! 'Tamam canim' :)



sobota, 9 lipca 2011

Turecki standardowy wieczór wypadowy ;)

My też czasami wychodzimy wieczorem na miasto :) U nas oznacza to wycieczkę do Marmaris. W różnych celach - zakupy, spotkanie z przyjaciółmi, klub, pub, koncert, spotkanie z rodziną A. itd. Przedwczoraj nadarzyła się ku temu okazja - do naszego znajomego N. przyjechała w odwiedziny jego dziewczyna - B. ze Stambułu. W związku z tym zaplanowaliśmy wypad do Marmaris, żeby sobie spędzić miło czas w jednej z nadmorskich knajp, a potem pójść gdzieś potańczyć. Pech chciał, że pół godziny przed wyjściem zadzwonił do nas H. - najlepszy przyjaciel A. Okazało się, że właśnie jego rodzina przyjechała do Marmaris ze Stambułu z całym dobytkiem ich życia i trzeba im pomóc w przeprowadzce. Tutaj każda przeprowadzka to jedno wielkie pospolite ruszenie - wszyscy znajomi rzucają natychmiast wszystko i przyjeżdżają Ci pomóc. Tak też i my planowaliśmy zrobić. 

Żeby wilk był syty i owca cała postanowiliśmy nie rezygnować z wyjścia na Bar Street (ulica w Marmaris - centrum wszelakiej, aczkolwiek głównie klubowej rozrywki w promieniu kilkudziesięciu kilometrów) i jednocześnie pomóc H. Wszystko to jednak okazało się wielce skomplikowane i w dużej mierze spontaniczne - jak zwykle. Nie wdając się w szczegóły dot. tego jak do tego doszło, około godzinę później znalazłam się z A. na pędzącym motorze w szpilkach i sukience, którą wiatr unosił gdzieś mniej więcej na wysokość moich uszu :) Przed nami, obok nas i za nami motor - znajomi znajomych, którzy zazwyczaj w sytuacjach, kiedy komuś trzeba pomóc, wyrastają nagle nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd jak grzyby po deszczu. 

Tak oto znaleźliśmy się w centrum przeprowadzki, czyli w ogromnym, ponad 100 metrowym (dosyć typowy tutaj metraż) mieszkaniu. I tu ciekawostka kulturowa. Otóż w ciągu kilku sekund okazało się, że w pokoju, do którego wchodzimy znajduje się około 20 facetów - znajomi, którzy przyszli pomóc. H. - organizator całego przedsięwzięcia w trybie natychmiastowym eskortował mnie w towarzystwie A. do pokoju obok - nie miałam okazji z nikim z tych 20 osób się przywitać, co u nas w Polsce byłoby czymś zgoła normalnym. Tutaj natomiast absolutnie taka sytuacja nie wchodzi w grę, ponieważ: 

1. Byli tam sami TYLKO mężczyźni, a ja byłam jedyną kobietą w tym pomieszczeniu.
2. A. znał tylko kilka osób w tym pomieszczeniu.
3. Byłam wystrojona (no w końcu mieliśmy iść na Bar Street!), co na starcie mnie dyskwalifikowało - nie daj Boże ktoś mógłby na mnie spojrzeć - skandal, awantura, a może i nawet bójka gotowa.

Następnie ci, którzy mnie znają, zajrzeli do pokoju, do którego zostałam wyprowadzona, kulturalnie witając się ze mną tradycyjnym: "merhaba yenge"(yenge nazywa się tutaj dziewczynę/narzeczoną/żonę - w każdym razie jest to zwrot od razu uświadamiający wszystkim, że jestem zajęta ;)).
Szybko okazało się, że tyle osób przyjechało, że nasza pomoc jednak nie jest potrzebna. W związku z tym zgodnie z naszym planem spotkaliśmy się w knajpce nad morzem z N. i B., żeby sobie posiedzieć razem, zapalić nargilę (shisha) itp. 

Jedna z typowych tureckich nadmorskich knajpek - nargila, tavla (popularna w Turcji gra) i czas przepuszczany przez palce :)
Kilka godzin później wylądowaliśmy w klubie - i tu znowu kapitalna różnica kulturowa. Jeśli myślicie, że transwerstyci są popularni w Europie, zapraszam do Marmaris! Po pierwsze analogicznie do naszej warszawskiej ulicy Poznańskiej - tutaj mamy również ulicę, na której po zmroku miejsce przy każdej latarni jest automatycznie obsadzone :) I uwaga, uwaga: PROSTYTUCJA W TURCJI JEST LEGALNA! Tak, w Turcji, w której filmy w TV są tak cenzurowane, że nawet papieros na ekranie jest zamazany magiczną mgiełką, nie wspominając o innych scenach, w Turcji, w której nawet youtube jest zablokowany, bo zawiera treści obrażające Ataturka! 

Ale co ciekawe - miejsca przy latarniach obsadzone są przez.....PANÓW! Oczywiście panowie wyglądają jak panie i przy tym wyglądają nienagannie - figura naprawdę do pozazdroszczenia (gdyby nie te barki lekko szersze od bioder), długie, zgrabne, umięśnione nogi, zero cellulitu, mega wysokie szpilki, piękne włosy (generalnie większość Turków ma bardzo ładne włosy, więc wyobraźcie sobie jak takie włosy wyglądają kiedy są długie - jak reklama super szamponu do włosów!).

Transwerstyci są również bardzo popularni na Bar Street - często są tancerzami w klubach. Więc wyobraźcie sobie, że kiedy przyszliśmy potańczyć do klubu, okazało się, że tańce tańcami, ale jednak główną atrakcją klubu i wieczoru jest tancerz na podium. Twarz piękna - niczym nie ustępująca twarzy Miss World. Włosy - reklama szamponu. Nogi - modelki wysiadają. I....umięśniony tors, co trochę kłóciło mi się z całą resztą... Pan wysmarowany był brokatem od stóp do głów i tańczył tak, że widać było od razu, że chyba robi to całe życie. Generalnie każdy kto wchodził do klubu zawieszał wzrok na min. 20 minut na tancerzu - przysięgam, jest zjawiskowy! I taki....dziwny. Może za mało transwerstytów w życiu widziałam, ale czułam się nieco zagubiona próbując jakoś złożyć ten obraz w całość. Pół pan, pół pani. A. przyzwyczajony do widoku tego typu tancerek-tancerzy wzruszył ramionami i skwitował to tylko uśmiechem i powiedział to co zwykle mówi, kiedy mnie coś w Turcji zaskakuje: "normal!".

No i nie ma jak çorba (zupa) o 4 nad ranem - u nas w Polsce po clubbingu idziemy na kebaba, a w Turcji idzie się na zupę :) Nie ma to jak treściwa i ostra (jak zawsze!) zupa-krem z soczewicy. I sympatyczne robaczki o długości min. 2 cm spacerujące w knajpce po podłodze i krzesłach - "normal, normal, afiyet olsun!" - smacznego! :)

PS. Byłabym zapomniała - pozdrawiam Wszystkich czytających tego bloga z bliskich i dalekich krajów takich jak: Polska, Niemcy, Stany Zjednoczone, Włochy, Irlandia, Rosja, Austria, Kanada, Francja - dzięki, że mnie czytacie :) Możecie też komentować - to nic nie boli i nic nie kosztuje ;) Pozdrawiam też wszystkich z Turcji - wiem, że nie jestem tu sama :)

środa, 6 lipca 2011

Türkçe az biliyorum - czyli o tym jak to jest uczyć się nowego języka od podstaw.


W İçmeler prawie wszyscy mówią po angielsku - warto dodać: wszyscy mężczyźni. Młodzi ludzie zaczęli naukę angielskiego w szkole, a starsi uczyli się pracując cały letni sezon z turystami - głównie Anglikami. Tutaj niewiele osób mówiąc po angielsku przejmuje się gramatyką, związkami frazeologicznymi  etc. - tak jak my Polacy często się przejmujemy rozmawiając w tym języku z cudzoziemcami.  Celem nadrzędnym jest porozumieć się. A cel uświęca środki. Nikogo więc nie dziwi użycie 3 języków i kilku czasów w jednym zdaniu - najważniejsze to skomunikować się z drugą osobą. Turcy kaleczą więc angielski na wiele sposobów, jednak w efekcie lepiej lub gorzej, ale dogadują się. Najlepiej mówią Ci, którzy np. mieszkali w anglojęzycznym kraju, mieli dziewczynę cudzoziemkę lub pracują wiele lat w szeroko rozumianej turystyce - ich angielski z nienagannym brytyjskim akcentem naprawdę może zaimponować. 

Turczynki, które ja poznaję nie mówią po angielsku w ogóle lub znają jedynie podstawy. I to bez względu na wykształcenie. Zresztą to akurat mnie nie dziwi, że nawet jeśli dziewczyny uczą się angielskiego nawet jeszcze na studiach, to nadal słabo mówią i niewiele rozumieją, bo jednak edukacja edukacją, jednak sprawdza się prawda stara jak świat - praktyka czyni mistrza. 

To, że tureckie dziewczyny słabo znają angielski nie podoba mi się bardzo, denerwuje mnie i często frustruje (bo często utrudnia nawet zwykłe plotkowanie!), ale jednocześnie uświadamia mi też bardzo mocno, że to ja jestem w Turcji i to ja muszę się dostosować i to ja muszę mówić po turecku (zdarzyło mi się, że Turczynka powiedziała mi to wprost). Jednocześnie to, że MUSZĘ się dostosować często budzi mój opór wewnętrzny, bo co innego uczyć się języka, bo interesujesz się daną kulturą, bo lubisz melodię tego języka itd., a co innego jeśli MUSISZ. Nie lubię musieć. Ale jak to mówiła babcia mojej znajomej: "musisz się zmusić" ;) 

Mój turecki w moim odczuciu jest może trochę więcej niż podstawowy, idący w stronę średnio zaawansowanego ;)  Na tym etapie na pewno więcej rozumiem, niż potrafię bezbłędnie powiedzieć. Nie wszystkich rozumiem - to zależy też od wymowy, dykcji. Rozumiem wielu znajomych A., jednak często nie rozumiem jego rodziców. Domyślam się, że to efekt psychologiczny po prostu - przy nich na pewno nie czuję się tak wyluzowana jak przy znajomych A. Zaryzykuję stwierdzeniem, że uważam też, że to takie nasze polskie, że boimy się popełniać błędy językowe, dlatego często rezygnujemy nawet z prób. 

Staram się jednak przełamywać i każdego dnia rozmawiać po turecku bez względu na to ile błędów popełniam i ile salw śmiechu potem wybucha. Od drobnych zakupów po sprawy urzędowe - powolutku radzę sobie i spotykam się z bardzo miłymi reakcjami na mój kaleczony turecki. Dopóki nikt mnie nie zmusza, ani nie namawia jest ok. Alergicznie reaguję na: "Türkçe konuş!" czyli: mów po turecku! U mnie - bez względu na to kto te słowa wypowie - powoduje to natychmiastowy opór. Ale znam siebie na tyle, że wiem, że to nie tylko z tureckim się wiąże - generalnie w sytuacjach prywatnych nie znoszę nacisku. W pracy jestem w stanie dostosować się do różnych warunków  - dla dobra ogółu. Prywatnie nie zawsze.

Są też trudne chwile, kiedy jestem w towarzystwie wielu osób, które mówią po turecku i w pewnym momencie zapominają się i przestają mi tłumaczyć. Radź sobie. Radź sobie z tym, że rozumiesz dyskusję, jest ciekawa, chcesz dołączyć, ale zanim ułożysz zdanie temat zdąży się już zmienić 3 razy. Radź sobie z tym, że z kolejnej dyskusji rozumiesz np. tylko kilka słów i kompletnie nie wiesz, czemu wszyscy się śmieją. Radź sobie z tym, że wszyscy rozmawiają na jeden z Twoich ulubionych tematów, ale ty nie jesteś w stanie sformułować swoich poglądów. Radź sobie z tym, że są takie chwile, że twoja edukacja, osobowość, wszystkie specyficzne cechy charakteru, temperamentu, talenty, poczucie humoru - czyli wszystko to, co wnosiłaś do dyskusji z przyjaciółmi w Polsce, tutaj czasem nie mają żadnego znaczenia i siedzisz jak na tureckim kazaniu. Radź sobie z tym, że czasem czujesz się niewidzialna i nikomu oprócz ciebie to nie przeszkadza. 

O tym się na kursach językowych nie mówi, prawda? A tak to właśnie wygląda. Trzeba czasem naprawdę wiele samozaparcia, żeby się nie zdołować i nie zamykać w sobie, choć to trudne, kiedy jest się osobą dosyć rozmowną i ceniącą sobie interesujący dyskurs nade wszystko ;) 

Jeśli macie dla mnie rady - szczególnie Wy, polskie dziewczyny, które uczycie się tureckiego i mieszkacie tutaj, ale też Wy wszyscy, którzy kiedykolwiek byliście na emigracji - piszcie. 

niedziela, 3 lipca 2011

Lubię moje życie na wsi.

Urodziłam się w Warszawie i w zasadzie całe życie mieszkałam w Warszawie. Od 16 roku życia (od kiedy poszłam do liceum) spędzałam w autobusach min. 2h dziennie, biegałam z całym tłumem ludzi po zatłoczonych warszawskich ulicach, walczyłam o to, żeby wejść do autobusu razem z tłumem ludzi którzy też muszą być na 9.00 w pracy i też muszą dojechać do niej tym samym autobusem. Nieodłącznym elementem każdego poranka był wyścig z czasem przy bramce w metrze, przy której przysługuje nie więcej niż 1 sekunda na przyłożenie karty miejskiej do czytnika - spróbuj zrobić to w 2 sekundy a tłum Cię zlinczuje, bo przecież: "Co pani robi! Jezu, ludzie się spieszą do pracy!". Kupując bułkę w piekarni, która np. znajduje się obok stacji metra (czyli klientów jest dużo, szczególnie rano) MUSISZ wybrać bułkę stojąc w kolejce, nie daj Boże dopiero przy kasie! Inaczej - wiadomo, awantura.

W pracy rzecz jasna również cały czas ścigasz się z czasem. Musisz robić wszystko jak najszybciej i jak nabardziej efektywnie. Jeśli wydaje Ci się, że zrobiłeś już wszystko i możesz udać się na przerwę, nic bardziej mylnego! Oznacza to, że coś nie zostało zrobione! Odbierasz telefon stacjonarny i jednocześnie komórkowy i jednocześnie drugi komórkowy i jest to zupełnie normalne. Każdego dnia rozmawiasz z min. 1 sfrustrowanym klientem, ewentualnie spotykasz się z frustracją swojego szefa. Wszystko to "bierzesz na klatę" - to nie jest czas ani miejsce na okazywanie uczuć! W biurze rzecz jasna dociera do ciebie zdecydowanie więcej niż 7 jednostek informacyjnych w ciągu sekundy (7 jednostek informacyjnych podanych w tym samym czasie ponoć automatycznie wprowadza mózg w stan naturalnego transu, więc czujesz, że przestajesz kontaktować), ale musisz sobie z tym poradzić i dać z siebie wszystko - przecież chcesz się rozwijać, przecież zależy Ci na pracy, przecież trzeba się jakoś utrzymać, przecież przed Tobą kolejny awans, przecież jesteś "pracownikiem roku". Masz pracować szybciej, trzeba zrobić więcej.
Wychodzisz z pracy, jedziesz minimum godzinę do domu - oczy masz otwarte, ale nie wiesz co się dzieje wokoło - mózg przetwarza ogromną ilość danych, która została dostarczona podczas ostatnich 8h. 

A po pracy jest jeszcze ŻYCIE - pasje, przyjaciele, wystawy, koncerty itp. Biegniesz więc znowu na przystanek autobusowy, żeby zdążyć do szkoły wokalnej - tak mało czasu, żeby dotrzeć na drugi koniec miasta...Ciało przypomina sobie, że jest głodne, ale nie ma czasu na żaden obiad. W szkole przełączasz się na inny tryb funkcjonowania. Skupiasz się na technikach wokalnych, walczysz ze swoim ciałem, współpracujesz ze swoją przeponą, starasz się świadomie poczuć miejsca, w których rezonuje wydobywany przez ciebie dźwięk. Biegniesz na następne zajęcia - tu zagłębiasz się w swoje emocje, stajesz się postacią którą grasz, jesteś kimś innym i próbujesz być tym kimś innym na różne sposoby. Biegniesz na następne zajęcia - teoria: liczymy moi drodzy, a co to za metrum, a gdzie jest akcent, a co to za grupa ósemek....
W ostatnim autobusie, który wiezie Cię do domu nie czujesz już nic. Automatycznie na tzw. autopilocie odnajdujesz drogę do domu i do łóżka. 

Dobre chwile w życiu miejskim to spotkania z przyjaciółmi, koncerty (te na których śpiewałam i te na których śpiewali inni), całe życie kulturalne (kina, wystawy itp.), sporadycznie kluby, no i rzecz jasna zakupy ;)

Teraz mieszkam na wsi. Wstaję nadal rano - nie muszę, ale lubię. Jemy śniadanie na balkonie - świeże pieczywo, jędrne i świeże warzywa, naturalny biały ser, kawa. Przed naszym balkonem stoi wielka góra. Często łapię się na tym, że nie wiem która jest godzina (a nawet czasem jaki to dzień tygodnia). Autobusem jeżdżę może raz w tygodniu i właściwie jest to 10-osobowy busik, w którym ZAWSZE jest miejsce, NIKT MNIE NIE POPYCHA i NIKT MNIE NIE WYZYWA. Nie przemierzam kilometrów w centrum handlowym, żeby znaleźć szczotkę do zamiatania, tylko idę po nią do sklepiku ze szczotkami. Miły pan z wąsami zaskoczony moim tureckim (który nadal jest na poziomie podstawowym, ale robię co mogę, yavaş yavaş) szuka dla mnie z pełną powagą i zaangażowaniem szczotki, o jakiej marzę. Jadę przy okazji na rowerze na plażę odwiedzić A., który w sezonie letnim tam pracuje. Dookoła słyszę: "Ne haber kız?", "Ne var ne yok?", "Nasılsın?" - czyli przeróżne wersje "co tam słychać?". Potem jadę kupić parówki dla kota - nie pytajcie dlaczego, ale uwielbiam kupować jedzenie dla kota! :) Jadę do domu na rowerze między wielkimi majestatycznymi pięknymi górami, zielonymi drzewami, oddycham świeżym powietrzem. Ba! Czuję nawet zapach ziół i kwiatów!). Kiedy moje ciało jest głodne - jem. Raz w tygodniu robimy zakupy na targu - świeże, pachnące warzywa, soczyste owoce, naturalne sery.

Życie kulturalne jest ze zrozumiałych względów bardziej ograniczone niestety. Kiedy pragniemy go zaznać, ruszamy do miasta np. do tureckiego pubu, gdzie codziennie grają na żywo turecką muzykę - dopóki nie zrozumiem arabesque music, dopóty będzie to dla mnie ciekawe ;) A uwierzcie mi - linie melodyczne są dla mojego europejskiego ucha mocno wyrafinowane. Mimo to wszyscy tutaj znają je doskonale. No i wokalistki, które prawie zawsze mają świetną emisję głosu, więc ja - mająca obsesję na tym punkcie - siedzę i słucham z otwartą buzią, próbując cały czas ogarnąć swoim umysłem czy to rejestr piersiowy, czy głowowy, jak ona je miesza, a czy ma prawidłowy oddech przeponowy, a czy otwiera szeroko buzię - generalnie: jak żesz ona to robi??? :)

A wieczorem zamiast telewizji, oglądamy gwiazdy. Od kilku dni oglądamy gwiazdy leżąc na hamaku pod palmą :)

Lubię moje życie na wsi. Z tyloma jednostkami informacyjnymi, ile akurat potrzebuję. Z tyloma newsami, książkami, płytami ile akurat potrzebuję. Z przyrodą, zwierzętami, ludźmi, którzy chodzą, a nie biegają. Śmieją się kiedy jest ku temu powód, a nie kiedy wypada, kłócą się kiedy coś ich poróżni - nie blokują swoich emocji, bo przecież w pracy nie wypada ich wyrazić. A czasem siedzą obok siebie i milczą - nie gadają nie wiadomo o czym, żeby podtrzymać temat, bo przecież jak to tak milczeć razem. Siedzą i cieszą się, że ze sobą przebywają po prostu.

Lubię moje życie na wsi. I wbrew temu co wiele osób myśli - wieś to wcale nie stagnacja. Stagnacja to stan umysłu. Tutaj sama sobie generuję wyzwania życiowe. I mam parę pomysłów na niedaleką przyszłość. Szczerze mówiąc wiążą się też trochę z życiem w mieście, ale psssst ..... ;)

Takie drogi przemierzam codziennie na moim rowerku.

Takie zwierzątka czasem napotykam na swojej drodze.

Mało brakowało, a mieszkalibyśmy w tym małym białym domku na rozstaju dróg.

Tak klient wraca z targu z zakupami na cały tydzień - rower w dzisiejszych czasach zastąpił osiołka ;)

W oddali widać największy market w okolicy, który aktualnie zaspokaja prawie wszystkie moje konsumpcyjne potrzeby.

Turkish pub - nigdy nie narzekają na brak zainteresowania. Wokalistka śpiewa tam codziennie i do tego bardzo dobrze gra na saz (saz - tradycyjny turecki instrument strunowy). Możesz też zamówić piosenkę - tytuł i wykonawcę piszesz na papierowej serwetce, która dyskretnie podawana jest zespołowi.