czwartek, 29 listopada 2012

I myśmy tam byli i raki pili :) 

Aż trudno uwierzyć, że wesele S. (najmłodszej siostry A.) już za nami. Emocje opadły, choć powracają w tempie natychmiastowym, kiedy tylko oglądamy dvd z nocy henny i przyjęcia weselnego. Jedno jest pewne - ja w swoim życiu byłam tylko na 4 weselach (z czego na 2 będąc małym dzieckiem) i bez wahania stwierdzam, że było to najpiękniejsze wesele, jakie widziałam! :) Z pewnością przeżyłam w ciągu tych dwóch dni jedne z najbardziej magicznych i niezapomnianych chwil w swoim życiu. Wszystkie moje obawy dotyczące sukienki (jaką kupię i jak ja się będę czuła w takim czymś długim, świecącym i kiczowatym), tańca (że jak ja niby pojmę te nienaturalne dla mnie rytmy) i tego jak sobie ogólnie poradzę w całej tej zupełnie dla mnie nowej sytuacji związanej z przyjmowaniem gratulacji, witaniem gości i wieloma typowo tureckimi weselnymi zwyczajami, odeszły w niepamięć wraz z pierwszym tańcem na kına gecesi (nocy henny).

W dniu, kiedy miała się odbyć wieczorem noc henny (która wygląda jak takie mniejsze przyjęcie weselne, ale wcale nie z mniejszą suknią panny młodej!), brałam udział w niemalże rytualnym (patrząc z mojej polskiej perspektywy) przygotowywaniu się do uroczystości. Wczesnym rankiem poszłyśmy z drugą siostrą A. odebrać nasze suknie weselne po poprawkach krawieckich. Wyniknęła z tego awantura, którą elegancka jak dotąd właścicielka salonu sukien nie omieszkała nam zrobić z powodu negocjowania przez nas cen, którego dopuściła się jej pracownica z nami pod jej nieobecność. Oczywistym jest fakt, że negocjowanie ceny jest czymś jak najbardziej na porządku dziennym w Turcji, jednak pracownica nieznacznie poszła nam na rękę, za co o dziwo oberwało się nam, nie jej (!). Na koniec wylądowałyśmy na ostatniej przymiarce w ich salonie krawieckim dokonywanej przez krawcową z Armenii i drugą krawcową, a może raczej krawca -  bardzo elegancką i niesamowicie wymalowaną jak na godzinę 9.00 rano panią, którą jednak przy bliższym poznaniu zdradzały rysy twarzy, świadczące o tym, że pani jest jednak panem :)

Następnie ruszyłyśmy do salonu fryzjersko-kosmetycznego, gdzie w sumie było nas ze 30 - ciągle następowała rotacja (siostry, ciocie, kuzynki, przyjaciółki...) i wszystkie byłyśmy czesane i malowane niczym na rozdanie Oskarów. Za wszystko płacił pan młody :) Na początku pomyślałam, że to trochę strata czasu - nie wygodniej byłoby umówić każdą z nas na konkretną godzinę? Ale miałam wrażenie, że mimo podekscytowania związanego z imprezą i uciekającym czasem, cały nasz babiniec czerpał radość z tego wspólnego upiększania. Wszystko to było niczym rodem z filmu "Stalowe magnolie" czy "Karmel".

Gdybym chciała opisać całą noc henny i wesele, czuję, że wyszłaby z tego książka, a nie chcę Was tutaj zanudzać. Napiszę więc o tym co moim zdaniem najciekawsze. 

Wzrokowców nieco roczaruję - nie zrobiłam prawie żadnych zdjęć! Dlaczego? Bo poszłam za radą mojej przyjaciółki i po prostu dałam się ponieść emocjom i wczułam się w klimat w 100%. Poza tym wyszłam z założenia, że i tak jest fotograf i kamerzysta, więc nie ma sensu biegać ciągle z aparatem. A już poza wszystkim...wiecie, że staram się w miarę możliwości strzec mojej prywatności, a już tym bardziej szanuję prawo do prywatności całej rodziny A., w związku z tym nie zobaczycie tutaj typowych zdjęć weselnych. Ale co nieco pokażę :)

Noc henny z założenia była skromniejszym przyjęciem, choć i tak goście dopisali - było na tyle tłoczno, że po godzinie zabrakło miejsc przy stołach, co jak twierdzi mama A. jest wyznacznikiem tego, że impreza naprawdę się udała (!). S. i jej narzeczony E. weszli na salę i zatańczyli romantyczny, pierwszy taniec (S. w sukni balowej, niczym ślubnej, w kolorze ciemnego fioletu, wysadzanej świecącymi kamieniami, E. w eleganckiej, z lekkim połyskiem - nie pytajcie co sądzę o tym połysku....- czarnej koszuli i takich też spodniach). Potem natychmiast wskoczyliśmy na parkiet i tańczyliśmy tak już do końca do upadłego! :) Okazało się, że w jakiś magiczny, chyba po prostu naturalny sposób pojęłam wszystkie rytmy i wcześniej niezrozumiały taniec. Co więcej, wydaje mi się, że każdemu z Was prędzej czy później by się to udało. Najważniejsze to otworzyć się na nowy sposób poruszania się i rozkład akcentów w rytmie, dać się ponieść muzyce i temu obezwładniającemu transowi, otworzyć się na taniec "do ludzi" i "z ludźmi". Bo faktycznie jest tak, że bardzo dużej fizycznej bliskości w tych tańcach nie ma, ale jest na pewno komunikacja z drugą osobą, albo z całą grupą. Zwracasz się w tym tańcu do kogoś, uśmiechasz się, jesteście razem w swoistym transie, gdzie nic absolutnie nie liczy się poza tym co tu i teraz. Moimi ulubionymi były rytmy typowo romskie. Oto i mój absolutnie topowy, ulubiony utwór weselny (tu akurat z filmu Eyvah eyvah 2):


Tekst mnie rozbraja nie mniej niż muzyka, bo oto chłopak zwraca się do teściowej mniej więcej tymi słowy: "Ty teściowo, co ty nam zrobiłaś? My się tak kochaliśmy! A teraz musimy uciekać!" i "Dwojgu ukochanym nie dali się kochać (...) a przecież widzieli, widzieli! [jak się kochamy]" - czyli klasyczna turecka historia miłosna :)
Ale też przypadły mi do gustu szybkie kawałki znad Morza Czarnego (bo ja w ogóle lubię karadeniz müzik). Poza tym było też efe - czyli muzyka znad naszego Wybrzeża Egejskiego charakteryzująca się wolnym tempem, do którego mężczyźni pięknie tańczą z rozłożonymi rękoma, jak wielkie ptaki, wymachując nieco dziwacznie nogami, a pośród nich davul, czyli wielki bęben, na którym bębniarz przygrywa co lepiej tańczącym tak, że każde uderzenie przeszywa na wskroś.

Na koniec najważniejszy punkt wieczoru - S. przebrała się w piękny, tradycyjny strój - jedwabne czerwone spodnie i bluzkę, do tego cudne wyszywane buciki z pomponem i tiulowy, wyszywany złotymi kamykami płaszcz. Na czole miała koraliki i wyglądała rozbrajająco - jak z "Baśni z 1001 nocy"! I jej i E. narzucono na głowy czerwone, wyszywane złotem tiulowe chusty, a my - panienki (w cywilno-prawnym tego słowa znaczeniu ;)) zaczęłyśmy tańczyć dookoła nich w welonach na głowach i ze świecami w rękach do "Yuksek yuksek tepelere.." (już kiedyś pisałam o tym utworze). Następnie zgodnie z tradycją ciocia próbowała otworzyć dłoń S., żeby pomalować ją henną:


S. jednak otworzyła ją dopiero, kiedy teściowa włożyła w nią złoto:



Wtedy ciocia mogła już pomalować dłoń S. henną:


A co ciekawe - henną malowana jest też dłoń pana młodego. Następnie obie dłonie zawijane są w jedwabne woreczki:


Chwilę później atmosfera zmieniła się nie do poznania. Wszyscy z "naszej" rodziny (czyli rodziny S.) żegnali S. płacząc i przytulając ją na przemian. A. wcześniej wyjaśnił mi, że oczywiście, że wszyscy się cieszą szczęściem pary młodej, ale to też jest dla nich pożegnanie S., która odchodzi na zawsze z domu rodzinnego. Przyznam, że trudno było się nie wzruszyć...więc nawet nie próbowałam się powstrzymywać.
Potem tańce kontynuowane były do godz.12.00 (niestety, to tutaj standard), ale wybawiliśmy się na całego. Doszły rytmy egipskie i dyskotekowe, a widoku S. tańczącej z nami w tym tradycyjnym stroju "Gangham style" nie zapomnę do końca życia! :)

Z mojej perspektywy noc henny była rozgrzewką przed weselem. Impreza weselna odbyła się w pięknym hotelu Pineta w Marmaris (swoją drogą jeśli wybieracie się do tego hotelu na jakieś fajne last minute, to moim zdaniem nie zawiedziecie się). Oczywiście ponownie stadnie zaliczyłyśmy salon piękności. 
Wieczorem pan młody z rodziną, konwojem motorów (pan młody jest wielbicielem motorów) i panami "muzykantami" przyjechał po S. do jej domu rodzinnego, aby wziąć ją tym razem na zawsze. 





No i płacze zaczęły się na nowo...tym razem trudno było oderwać mamę od S., jej siostrę, nawet tata płakał jak bóbr, choć on akurat do wybitnie wylewnych osób nie należy. Ale w końcu "porwali" naszą małą S. :) I widziało to i słyszało chyba całe Marmaris!



A potem na pięknej, białej sali, w iście hollywoodzkim stylu (i tu akurat piszę bez ironii) sali hotelu Pineta, odbyło się cudne, huczne wesele, którego ja na pewno nie zapomnę do końca życia. S. była uroczą panną młodą. Była tak naturalna i tańczyła tak ślicznie, że wyglądała, jakby była już panną młodą jakieś 1500 razy. S. jak większość znanych mi Turczynek na pewno do super szczupłych osób nie należy, jednak nigdy wcześniej nie pasowało jej to tak jak tego wieczoru. Odkryte ramiona sukienki pokazywały jej taki uroczy tłuszczyk, którym poruszała w tańcu (a tańczy znakomicie!) z taką gracją, wdziękiem i seksapilem, jakiego nigdy wcześniej na żywo nie widziałam. Wszyscy byli absolutnie oczarowani.

I myśmy tam byli i raki pili :) 



2 komentarze:

  1. A ja najlepiej bawię się przy hitach z Ankary, typu http://www.youtube.com/watch?v=zJ3etuRnQ0M :)
    A Turczynki tańczą cudownie, nic dziwnego, skoro wywijają od momentu, kiedy jako bobasy staną na nogi.
    Ale miałaś szczęście być na "liberalnym" weselu, z raki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O tak Rodzynki, przyznaję Ci rację z hitami z Ankary! Dokładnie wczoraj miałam cały wieczór z takimi hitami - poszliśmy ze znajomymi do pubu z muzyką na żywo i traf chciał, że zespół wyjątkowo upodobał sobie właśnie Ankara havasi - oj, trudno przy nich usiedzieć! Co do wesela, to masz rację. Ale generalnie rodzina A. jest dość mocno liberalna w porównaniu do innych tureckich rodzin, które tutaj poznałam. A co do tańca, to powiem Ci, że uważam, że nie wszystkie tak fajnie wywijają (niektóre były sztywne jak deska!) i powiem Ci, że myślę, że niejedna Polka dorównałaby tym, które dobrze tutaj tańczą :) Założę się, że Rodzynki Sułtańskie też :)

    OdpowiedzUsuń